Eliott Tomasetti
Posts : 1 Join date : 16/11/2022
Akta Godność: Rasa: Miejsce pobytu: Stan zdrowia: Ubiór: Gender:
| Temat: Eliott Tomasetti Czw Gru 01, 2022 3:32 pm | |
| grupy: uczniowie IEW, renegaci 1.0 godność: Eliott Amadeo Tomasetti klasa i wiek: VIII klasa, 05:32 PM, wtorek, 15/09/2305, panna, 18 lat rasa: mutant: kontroluje elektryczność, prąd. Jego umiejętności nie są, haha, porażające, bo do ćwiczeń nie przykłada w ogóle wagi. Jest w zasadzie odporny na porażenie prądem. Jest w stanie swobodnie włączać i wyłączać urządzenia codziennego użytku. Nie sprawia mu problemu podładowanie telefonu, czy słuchawek. Dużą trudność ma z powstrzymywaniem mutacji w emocjach. Tak naprawdę to nie chce tego robić, ale wie, że czasem by się przydało, niestety ma siłę woli cieńszą niż kartka papieru, jeśli chodzi o reagowanie na ograniczenia systemowe w sposób konformistyczny. status, punktacja: czarny, -17,2 tysiąca ranga: brak internat: tak, choć zdecydowanie częściej śpi w karcerze stypendium: nie miejsce urodzenia: Kansas City, Missouri, Stany Zjednoczone miejsce zamieszkania: IEW, Callville Bay, Nevada, Stany Zjednoczone rodzice: Dino De Vito, 36 lat, nie wiadomo, co się z nim dzieje w tej chwili, relacja nie istnieje; zmarła matka Erica Tomasetti, w chwili śmierci 39 lat, za czasów życia relacje skrajnie burzliwe i niesprecyzowane inna rodzina: brat Dario Giulio De Vito, 23 lata, pracownik sklepu Żuczek w Las Vegas, relacje bardzo dobre; brat Bruno Manuelle De Vito, 21 lat, pracownik korporacyjny, on i Eliott nie utrzymują kontaktu; siostra Angelica Maria Tomasetti De Vito, 20 lat, pracowniczka korporacyjna, kontakt bardzo mierny i raczej niezręczny; siostra Roza Lucrecia Gabris, 16 lat, uczennica szkoły publicznej w Kansas City, mieszka w domu dziecka, ma z bratem rozluźniające się, oziębłe relacje; brat Placid Santo Dankovsky, 14 lat, uczeń szkoły publicznej w Kansas City, mieszka ze swoim ojcem, ma z bratem nieśmiało dobrą relację, chociaż nieregularną; siostra Mirabella Allegra Dankovsky, 14 lat, uczennica szkoły publicznej w Kansas City, mieszka ze swoim ojcem, ma z bratem bardzo negatywną relację - ze swojej strony, nad czym Eliott w duchu gdzieś tam ubolewa. status majątkowy i źródło utrzymania: skrajnie biedny, utrzymuje się jedynie z nie dobrowolnych dotacji, czyli tego, co zabierze innym uczniom w szkole religia: agnostyk grupa krwi: MARh- kondycje zdrowotne: osobowość dyssocjalna przyjmowane leki: doraźnie tiopental w zastrzykach historia leczenia: psychoterapia w IEW od roku 2319 cechy rozpoznawcze i charakterystyczne: średniego wzrostu (185 cm) biały, młody mężczyzna. Silny fizycznie, chociaż raczej o przeciętnej sylwetce z wyjątkiem ramion i pleców, po których widać stopień wysportowania chłopaka. Piwno-zielone oczy, charakterystyczne, bardzo bujne włosy, wiecznie uniesione przez naelektryzowanie, brązowe, z jasnymi refleksami. Mało wyraźna, ale duża blizna na gardle. Jego ubrania pochodzą z mocnego odzysku i Społecznego Funduszu Instytutu, dlatego nie ubiera się w sposób szczególny, czy modny. Wyciągnięte t-shirty, koszule i dresy i tak najlepiej sprawdzają się w karcerze. Brak spersonalizowanej garderoby zdecydowanie rekompensuje sobie nastawieniem i prezencją. Jest impulsywny i mało przystępny, często głośny, nie ogranicza się społecznymi zasadami. Wzbudza niepokój wśród ogółu, a w niektórych osobach, na które się uwziął, nawet szczerą panikę. historia postaci: Ah, Kansas, ale nie Kansas stan, tylko Kansas City - zdaniem Eliotta, drugie najgorsze miejsce na Ziemi, zaraz po Instytucie Edukacyjno-Wychowawczym pod Las Vegas, w którym siedzi do dzisiaj. Miejsce narodzin, dorastania, wszystkie najgorsze wspomnienia, to właśnie tutaj. Eliott przyszedł na świat jako syn bardzo młodej kobiety o włoskich korzeniach, które zresztą uwielbiała podkreślać przy każdej możliwej okazji. Jego ojciec zniknął z życia mniej więcej, kiedy chłopak miał jakieś cztery, czy pięć lat i pozostawił nie jedno, a czworo dzieci swojej osiemnastoletniej partnerce. Dwóch starszych braci, jedna siostra i sam Eliott Amadeo Tomasetti. Ochrzczony w małym, katolickim kościele Paseo Blvd, zaraz koło zoo. Zwierząt w samym ogrodzie zoologicznym może nie było zbyt wiele, ale jeśli spytać kogokolwiek, kto pochodzi z Kansas City, można zyskać pewność, że centrum miasta jest kompletnie zezwierzęcona przez kulturowy blender, jaki ma tam miejsce. Potomkowie włochów, greków, japończyków, koreańczyków, polaków, podobno nawet rosjan, można by na ten temat napisać potężną pracę socjologiczną. Eliott od zawsze był zdania, że tak zwane: “korzenie”, jakimi chwalą się mieszkańcy centrum Kansas to w większości jakiś pic na wodę. Przykrywka dla przemocy i pretekst do niej. “ Nie biję cię dlatego, że jestem złą matką, w naszej włoskiej rodzinie po prostu tak się załatwia sprawy!” Eliott powinien być wdzięczny losowi, że w ogóle ktoś raczył zalogować się do urzędu i zanotować jego narodziny. Kobieta, która to zrobiła, była pewnego rodzaju autorytetem dla chłopca, chyba pierwszym w jego życiu. Miała (miejmy nadzieję, że “ma”, a nie “miała) na imię Penelope, była greczynką - podobno. Mniej ważne jest to, kim była, niż to, kim stała się dla najmłodszego wówczas syna swojej najlepszej przyjaciółki, Erici. Ciężko jest winić włoszkę za to, że nie miała czasu dla swojego czwartego dziecka. Właśnie zostawił ją chłopak, ojciec całej gromadki, dziewczyna pracowała na pół etatu w restauracji, jako kucharka, musiała jeszcze spać. Niektórzy nie radzą sobie nawet bez dzieci, a typiara miała czwórkę. Penelope brała do siebie Eliotta niemal codziennie między ósmą rano, a ósmą wieczorem. Chłopak bawił się ze starszym synem kobiety i teoretycznie bezdomnym psem, który na dobrą sprawę mieszkał właśnie u greczynki. Ona go karmiła i dawała mu spać w domu, bez względu na pogodę. Miała jakiś swój sentyment do porzuconych, niechcianych stworzeń. Jej mieszkanie pachniało jak papierosy, kadzidłowiec i ziemia, miała sporo holograficznych roślin i nawet kilka prawdziwych w sypialni, gdzie spała ona i jej syn na wielkim, miękkim łóżku z fioletową, mechatą narzutą. Kobieta nie gotowała najlepiej, dlatego smakiem dzieciństwa stały się gotowe, supermarketowe porcje, które obfitowały w wodniste warzywa i suche białko, ale było to bez porównania lepsze, niż dni w domu, gdzie mieli do podziału tylko okropne, sztuczne w smaku owoce, które mama kradła ze swojej pracy. W życiu Eliotta dobre rzeczy i osoby nie zostają na długo, ale smutne rozstanie z Penelope i jej domem było jednym z pierwszych, zaraz po ojcu, który wyszedł po zapalniczkę i już nie wrócił. Mama chłopaka, ta biologiczna, któregoś razu przyuważyła, że jej syn jest jakiś taki zbyt szczęśliwy u jej najlepszej przyjaciółki. Ze strony Eliotta w stronę Erici nie było zbyt wiele inicjatywy, raczej się do niej nie przytulał i dało się wyczuć dystans, ale kobieta myślała, że jej dziecko już tak po prostu ma. Nie była to prawda - wobec Penelope, jej najlepszej przyjaciółki i jej syna, dzieciak był raczej wylewny i dość dotykalski. Widok tej relacji jej dziecka z jej najlepszą przyjaciółką w końcu przysłoniła zazdrość. Taka paląca, niemal żrąca, włoska zazdrość, która sprawiła, że nieważne było, że w domu czeka na nią nowy partner i nowy dzieciak - od teraz chciała mieć syna pod ręką. Krzyczała na Penelope, która nie angażując się, wkurzała tylko Ericę bardziej. Greczynka nie planowała walczyć o nie swoje dziecko. Lubiła Eliotta, ale to nie był dla niej przybrany dzieciak, nie odwzajemniała przywiązania chłopca w taki sam sposób, okazywała mu po prostu niezbędną dla dziecka uwagę i troskę. Tomasetti wrócił więc do domu, na stałe, już nie tylko na noce. Trójka starszego rodzeństwa, jedno młodsze i jedno w drodze, plus mama, plus jej fagas, który dla Eliotta był tylko i wyłącznie obcym mężczyzną w mieszkaniu, w którym zmuszony był przebywać. To znaczy, dopóki nie zaczęła się przemoc. - Tomasetti - warczał rano nad łóżkiem fagas, kiedy to jemu przychodziło budzić dzieci do szkoły. - Masz trzydzieści sekund, albo odkręcam szlauf. Długi, zielony, zapleśniały wąż ogrodowy i niezbędna do niego szpula lądowały w mieszkaniu. Fagas trzymał w dłoniach koniec, z którego woda kapała wszędzie - odciśnie to po sobie ślady w postaci okropnych, ciemnych plam na wykładzinie. Pleśń, która zostanie z rodziną dużo dłużej, niż sam Fagas. Dodajmy też, że koleś ściemniał z tymi trzydziestoma sekundami. Odkręcał ten swój zawór śmierci zawsze, kiedy mu się podobało. Potrafił nawet wejść do łazienki, kiedy któreś z dzieci się myło i spryskać je zimną jak lód wodą, śmiejąc się przy tym pacanowato. Potem czytał biblię przy śniadaniu, co w końcu tak wkurzyło mamę, że wywaliła go z domu na zbity ryj. Bardzo dobrze, krótko z takimi. Dla niektórych szkoła jest tylko pogorszeniem ciężkiej sytuacji, z domu w którym czują się jak śmieci trafiają do budy, gdzie z kolei robi się z nich więźniów, ale Eliott nie należał do tych siedmiolatków, które łatwo się ustawia. Nauczyciele w sektorze publicznym Kansas City byli terroryzowani w placówce, do której chodził chłopak. Zmieniali się co kilka miesięcy, oprócz kilku zmor, które lubiły się tak na dzieciaka uwziąć - wszyscy to oczywiście miejscowi, co każde dziecko rozpoznawali z imienia. Eliott miał jednak parę asów w rękawie na szkolne realia. Po pierwsze, starsze rodzeństwo. Znał wszystkie triki wcześniej, o nauczycielach wiedział więcej, na korytarzach był bezpieczny. Po drugie, Tomasetti po prostu bardzo lubił się napierdalać. Ot najprostszy sposób, żeby dostać coś, czego się chciało i jeszcze odreagować emocje w ruchu. Po trzecie i najważniejsze, Eliott nie oszukiwał się, że jest dla kogokolwiek w tej szkole coś warty. To znaczy, wiadomo, krew nie woda i za rodzeństwo czy mamę mógłby zabić, ale pedagodzy, koledzy i ich opinie dzieciak miał głęboko i nie obawiał się tego okazywać, kiedy przychodziło do konfrontacji. - Tomasetti - wyklepał nowy nauczyciel od angielskiego, przeglądając odpowiedzi, których chłopak udzielił na teście. Sektor publiczny Kansas City to nie jest jakaś kopalnia złota, ciężko by go nawet było nazwać skarbonką - z pieniędzmi jest cieniutko. Dlatego każde dziecko po kolei w dzień testu odpowiadało na jednym, centralnym komputerze. Chociaż sprawdziany były krótkie i dostosowane, żeby wszyscy się zmieścili, dzieciaki oczywiście przeciągały pisanie takich kwestionariuszy jak mogły i zazwyczaj schodziły na to przynajmniej dwie godziny lekcyjne zamiast jednej. Tym razem był to jednak dzień sprawdzania prac, nie pisania, nigdy dotąd się jednak nie zdarzyło, żeby jakiś nauczyciel poświęcił temu więcej, niż kilka minut. Tymczasem ten koleś, za kogokolwiek się uważał, wołał każdego do swojej ławy i omawiał z nim wyniki. Eliott oczywiście nie znosił tej ekscesowej uwagi zbyt dobrze, nieprzyzwyczajony do tego, że ktokolwiek jakoś bardziej się na nim skupia. - Tomasetti zje spaghetti - zaryczeli kumple Eliotta z ostatnich ławek. Chłopak z rozbawieniem coś im odkrzyknął, nauczyciel niestety znowu przyciągnął jego rozproszoną uwagę do siebie. Pstryknął dwa razy, co zmusiło młody umysł dziecka do spojrzenia, a wtedy belfer już go miał. - Eliott, to nie jest praca na B - zaczął mężczyzna, kręcąc głową i patrząc na dziecko. - Zrobiłeś masę błędów składniowych, gramatyka leży, o interpunkcji to nie wiem, czy słyszałeś - punktował nauczyciel, wskaźnikiem pokazując miejsca, gdzie Eliott zrobił błędy. - No nic nowego - skwitował dzieciak nad swoją pracą, jego koledzy zaśmiali się znowu. I wtedy stało się coś dziwnego, bo nauczyciel na ekranie swojego ekranu dotykowego wydał mu ocenę: B z dwoma minusami. Eliott spojrzał na niego bez zrozumienia. To było jego pierwsze B w życiu. - Mimo to widzę, że rozumiesz temat i twój pomysł był bardzo dobry - spokojnie wytłumaczył nauczyciel. - Siadaj, podejdź do mnie po lekcji. Chłopcy z jego “paczki” wydali synchroniczne: “uuuu”, ewidentnie spodziewając się przypału, tymczasem Tomasetti wrócił do swojej ławki w szoku i z oczami otwartymi równie szeroko, co jego gęba. - B z dwoma - oznajmił kolegom, siadając z radością przy stoliku. Znajomi byli równie w szoku, co on i głośno to okazali. Eliott nie przyjął podciągniętej w górę oceny w taki sposób, w jaki życzyłby sobie tego nauczyciel. Dalej przeszkadzał na lekcjach i podpuszczał innych do tego samego. Angliście nie zajęło długo, żeby zdecydować się na interwencję wobec niego. Pewnego dnia po prostu zatrzymał go po lekcji i chociaż chłopak chciał się cicho wymknąć, nie udało mu się to. Ostatecznie musiał stanąć przed nauczycielem w sali sam. Planował załatwić to jak najszybciej i później zwinąć się do swoich znajomych, którzy pewnie robili już coś o wiele ciekawszego. - Eliott, dzieciaku, przecież widzę, że się starasz - zwrócił się do chłopaka nieco zdesperowanym tonem nauczyciel. Tomasetti parsknął pod nosem, wsuwając dłonie do kieszeni. Jak niby miał się starać? Nie miał nawet podręczników na czytniku, którego i tak nigdy nie brał z domu. - Prześmiewcza i cyniczna postawa nic ci tutaj nie da. Próbuję z tobą rozmawiać tak, jakbym mógł ci ufać, bo chcę, żeby tak było. Eliott chciał w to wierzyć, ale nie wiedział co to znaczy “cyniczna” i czy nie powinien się obrazić. Mężczyzna obrócił się na krześle i wstał do chłopaka. Stanął przed nim, również z dłońmi w kieszeniach. Miał poważną minę, chociaż w oczach dało się dostrzec przejęcie. - Niech się pan tak nie nakręca - bąknął w końcu Eliott, odwracając wzrok. - I tak pan zniknie za miesiąc, czy dwa i pana więcej nie zobaczymy, także dzięki za wiarę, ale nie ma co. - Eliott, no co ty. - Mężczyzna wydawał się jakoś strasznie zmotywowany. Chłopcu aż krew zagotowała się w żyłach na okazy troski, jakie przejawiał anglista. - No i co ja, co Eliott - wściekł się Tomasetti, zaciskając pięści. - Wie pan, co się tu robi z takimi, co się starają? Leje się ich w bibliotece, często na oczach bibliotekarki, bo tutaj się nie da żyć, jeśli się nie walczy! - Ciebie kiedyś pobili? Nie stawiałeś się? - Nie pana sprawa, to po pierwsze - powiedział uczeń. - A po drugie, to ja teraz leję ludzi w bibliotece. Na samym początku swojej edukacji, Eliott planował dużo czytać. Nie miał nic do roboty, do domu nie chciał wracać, a interesowało go wszystko, od dinozaurów po pierwiastki. Kiedy jednak udał się do biblioteki, drugi raz w swoim życiu, żeby oddać pożyczone wcześniej czytniki i wybrać nowe, w progu wpadł na niego koleś ze starszej klasy, wywalił mu urządzenie na ziemię, a potem rozbił je nogą. Inny go przewrócił, a potem dla zabawy pociągnęli go za spodnie i nie dość, że sporo ludzi zobaczyła jego gacie, to jeszcze zaorał brodą o szkło ekranu urządzenia i wrócił do domu z zakrwawioną szyją. No i rachunkiem za szkolny czytnik książek, który przecież zniszczył, nawet jeśli nie specjalnie. Dario, najstarszy z dzieci Erici Tomasetti, miał dwanaście lat, kiedy zobaczył, jak jego mały brat Eliott wraca do domu z zakrwawioną koszulką, brodą, dłońmi i zapłakaną buzią - a to nie był nawet drugi tydzień szkoły! Podbiegł do brata i chociaż ten na początku nie chciał powiedzieć, co się stało, w końcu puścił farbę. Dario nie był z tych, co puściłby coś takiego płazem. Wiedział też, że zemsta musiała poczekać, bo przede wszystkim liczyło się, żeby dzieciak poczuł się chociaż trochę lepiej po tak okropnym, szkolnym doświadczeniu. Starszy brat pomógł siedmiolatkowi umyć się przy zlewie, wyjął kilka kawałków szkła, które nadal trzymały się dzieciaka. Następnie oddał mu swoją koszulkę, kiedy okazało się, że Eliott nie ma nic swojego na przebranie, a na koniec odgrzał obiad wcześniej, żeby mały mógł poczuć coś ciepłego tego dnia, który na bank nie był dla niego przyjemny. Eliott dłubał w brokułach, czy też brokułowej papce, kiedy Dario zbierał po domu ubrania, które musiał zanieść do pralni. Starszy co jakiś czas zaczepiał młodszego, ale wyraźnie coś ciągle siedziało mu na żołądku. Zwierzył się, co to było, kiedy byli już na ruchliwej ulicy Kansas City, przy której mieszkali. Dario rozmieniał pieniądze na drobne w automacie pod domem w tamtym momencie. - Jak mnie pobili, to rozbili mój czytnik - zwierzył się siedmiolatek. Starszy brat uśmiechał się wtedy pewnie, chociaż wkurzył się strasznie na tę wiadomość. Oczywiście nie na Eliotta, tylko na cepy ze szkoły, które mu to zrobiły. Sam przeżywał podobne rzeczy, kiedy był młodszy. Był pierwszym z rodzeństwa, więc miał wrażenie, że oberwał najbardziej. Musiał się postawić, żeby wyrwać się z niekończącego cyklu przemocy. On miał jednak wsparcie ojca. Tata motywował go do ćwiczeń, rozmawiał z nim, odprowadzał go nawet parę razy ze szkoły. Niestety, tata odszedł i Eliott nie miał takiego wzorca. Dario wiedział od starego, że jak się da komuś skrzywdzić, to potem myśli sobie nie wiadomo co. Musiał tego nauczyć brata, albo ten zginąłby w rzeczywistości biedy w Kansas City. - Nie przejmuj się - powiedział Dario do brata możliwie niefrasobliwym tonem. - Dam ci swój czytnik. - Naprawdę? - zapytał Eliott z niedowierzaniem. - A ty co zrobisz bez czytnika? Dario wzruszył ramionami z uśmiechem. Buzia siedmiolatka w końcu się rozpromieniła. - Czyli nie będzie przypału! - krzyknął dzieciak i niemal wybiegł na ulicę. Potem bracia śmiali się i dogryzali sobie przez całą drogę do pralni. Kiedy wracali, całkiem już znużeni czasem spędzonym na patrzeniu, jak ich ubrania wirują w pralce, a potem w suszarce, trafili na bardzo głośną grupę chłopaczków, którzy śmiali się i pili piwo na skwerku. W sercu Kansas City to absolutnie normalne, że podstawówkowicze raczą się używkami różnego rodzaju, ale na widok tej konkretnej bandy Eliott cały się spiął. Dario spojrzał na niego z rozbawieniem, a potem zrozumiał. - Jak on się nazywa? Który to? - spytał brata. - Mówiłeś, że kto kabluje… - Cicho, starszemu bratu można - przerwał dzieciakowi, bardzo nie chcąc stracić okazji na zemstę. - Blondyn w czapce, nazywa się Stuart Baker. - Trzymaj. - Dario wepchnął reklamówkę z ubraniami bratu, a potem bardzo szybkim krokiem poszedł w stronę bandy dzieciaków. Kiedy Eliott patrzył, jak jego najstarszy brat napierdala się w jego imieniu, poczuł, że nie ma w ogóle większej miłości, niż ta rodzinna. Z pięciu chłopców, zostało dwóch, z czego jeden był okładany pięściami przez Dario, a drugi próbował Dario odciągnąć. Brat niespodziewanie odwrócił się do Eliotta. - Chodź mi pomóż młody! Potem dwunastoletni Dario i siedmioletni Eliott wracali do domu z obrażeniami, ale zwycięzcy. Położyli tamtych dwóch dziesięciolatków na łeb. Dario miał rozcięty łuk brwiowy i zdarte kolana, a Eliottowi ruszał się ząb i miał guza na czole, ale nie miało to wszystko znaczenia. Dzięki starszo-bratowej interwencji, mały Tomasetti poczuł się sprawczy, dzielny i kochany. Miał w końcu brata, który był gotowy dla niego walczyć. - Tata tak mówił, więc to prawda - zaczął Dario, kiedy wchodzili schodami na swoje piętro. - Rodzina to nie jest to, gdzie się rodzisz, rodziny się nie wybiera, rodzina się dzieje. Jak jesteś w stanie zajebać komuś, bo zranił ci rodzinę, to wtedy wiesz, że masz brata. Wtedy krew po prostu się zgrywa, nie wiem, ale krew nie woda, czaisz? - Czaję - odparł pewnie Eliott, ocierając spoconą buzię koszulką. Weszli do mieszkanka i spotkali się spojrzeniami z mamą, która najwyraźniej wróciła wcześniej z pracy. Cali brudni, trochę zakrwawieni. - Mio Dio[/], co się stało? - spytała kobieta przejęta i podbiegła do synów. Jeden przez drugiego opowiedzieli całą historię, nieco ubarwiając szczegóły, a potem mama zaczęła krzyczeć. Nie na nich, tylko tak z emocji. Oni też zaczęli się wydzierać, żeby zostać usłyszanymi, potem jakiś sąsiad zaczął walić w ścianę i w ogóle było dużo wrzasku. Tak już mają włosi. Na koniec jednak mama przytuliła obu synów mocno. Oddali objęcie, jeden i drugi. Niestety, relacja z Ericą Tomasetti to rzadko kiedy było przytulanie i zrozumienie. Kobieta zmieniała partnerów jak rękawiczki i dobrze dla niej, gorzej dla dzieci poprzednich chłopów. Eliottowi trafił się ten zasrany okres pomiędzy jednym typem, a drugim i nawet nie miał nazwiska po starym, tylko po mamie, co lata, lata później, będzie bardzo gorzkim totemem przeszłości. Nie było chyba rzeczy, za którą mama się na niego nie wkurzyła. Odreagowywała swoje podboje miłosne na dzieciach i to nawet nie tak, że Eliottowi dostawało się jakoś bardzo, on po prostu nie miał do kogo uciekać, żeby skarżyć się na matkę. Dario zawsze był po jego stronie, ale zazwyczaj musiał zachować to dla siebie, żeby samemu bardziej nie oberwać. Tak więc dzieciak uczył się powoli skrajnej wybiórczości emocjonalnej, oraz butelkowania w sobie rzeczy jako najbardziej skuteczny mechanizm obronny przed niemiłym mu światem. Najgorzej absolutnie zaczęło się robić, kiedy dwoje najmłodszych dzieci, Placid i Mirabella, wyniosły się mieszkać do ojca, bo w naprawdę małym mieszkanku w centrum Kansas City ciężko było zmieścić trzy osoby, a co dopiero dziewięć - tyle właśnie kisiło się w krytycznym momencie na kwadracie Tomasetti. Erica częściej wyskakiwała (”tak tylko na chwilę!”) na coraz więcej nocek do swojego ulubionego Polaka z Kansas City - dilera oldschoolowej amfetaminy, zupełnie jak w słabym żarcie. Domem oryginalnym, tym Domem 1.0 opiekowali się wtedy najstarsi bracia De Vito. Kiedy rządził Dario, panował względny porządek, a kiedy do władzy dochodził Bruno, to młodsi musieli większość dnia siedzieć gdzieś poza domem, bo w mieszkaniu były imprezy. Wracając jednak do Erici, kiedy ta w końcu wracała do swoich wcześniejszych dzieci, każdego bez wyjątku czekała awantura. Można było być bez grzechu i tak się miało przesrane, kiedy matrona była na chacie, ba! Mogło cię nawet w domu nie być, ale wtedy tylko odwlekało się nieuniknione. Spina, drama, opierdol zawsze czekał w domu, razem z matką. Ocean jej gniewu w końcu się uspokajał, ale budowanie stabilnej relacji ze swoimi dziećmi był baaaardzo skutecznie utrudniony. Pierwszą naprawdę wybuchową kłótnię z rodzicielką Eliott odbył, kiedy miał koło jedenaście lat. Spoiler: później było już między nimi tylko gorzej, bo chłopakowi i kobiecie zależało na sobie nawzajem, ale byli absolutnie tragiczni w okazywaniu tego. Dzieciak leżał na swoim łóżku i czytał jakąś książkę na czytniku pod kołdrą - tak, ten jebany nauczyciel w końcu do niego dotarł. Matka wparowała do pokoju, w którym mieszkał razem z Dario i Bruno, zdarła z niego kołdrę i zaczęła jazgotać. - Łełełełe, coś tam, pobiłeś jakiegoś fagasa w budzie, łełełe, jak ja mam się tłumaczyć za ciebie, łełełe! - krzyczała matka, bez wątpienia właśnie w tych słowach. Na nic zdało się tłumaczenie, że Eliott nie rozbił głowy byle komu; w szkole rzucił się na typa, który srał się strasznie do nikogo innego, jak Placida i Mirabelli. Mówił, że są “ruscy”, że mają wracać do Rosji, głupi paja nie odróżnia kraju od klepiska postatomowego. No to Eliott mu wpierdolił i tyle, bo z głupimi trzeba krótko, ale najwyraźniej mama miała problem. - Dobra, dobra - kąśliwie zaczął chłopak w odpowiedzi na wrzaski. - Jakbyś widziała jak mu nieźle najebałem, to byś się tak nie nerwicowała. - Nie możesz bić innych dzieci! Wiesz, co i tak mówią o naszej rodzinie! - No co mówią, no co? - rzucił się. - Masz jakieś preferencje do tych co to mówią, czy o tych o których się mówi? Kogo wolisz? - Argh! - wykrztusiła mama, po czym złapała za pierwszą, lepszą rzecz i rzuciła nią w chłopaka, który do tej pory nie podniósł się z łóżka. Kiedy jednak dostał pustą miską, podniósł się i podszedł do kobiety szybko. - Co, rodzice by przyszli ich ochronić? Już to widzę! Mama popchnęła Eliotta, odsuwając go od siebie. Chociaż w chłopaku się gotowało, nigdy w życiu nie uderzyłby żadnej kobiety ze swojej rodziny. Wypuścił więc powietrze ze złością i wrócił na łóżko. Zaczął po prostu ignorować wszystko, co baba miała do powiedzenia. - Eliott! - wykrzyknęła kobieta. Podeszła do syna, zaczęła szarpać go za ubrania. Krzyczała, że żadne jej dziecko jej tak nie traktuje, co było prawdą, bo cała reszta się akurat bała. Eliott natomiast nie miał w ogóle skrupułów czy odruchów samozachowawczych. - Dario, powiedz mu coś! - Matka w końcu przeniosła wzrok na inne dziecko, próbując zmienić równowagę sił. Nie zdążyła, bo Eliott zareagował natychmiast. - Nie, zostaw go, masz do mnie problem, to się do mnie wysłów, a nie się pienisz na cały dom! - Do ciebie się nie da dotrzeć! - odpowiedziała mama wrzaskiem. - Ciekawe, czyja to wina! - zrewanżował się Eliott, dając kobiecie dokładnie to, czego chciała, czyli emocjonalną reakcję. - Ojciec byłby z ciebie taki niezadowolony… - syknęła z dezaprobatą. - Zasłaniasz się nawet typem, którego ja ledwo widziałem kiedykolwiek na oczy, kobieto, weź się zastanów co ty robisz! Mama w końcu to zrobiła. Spoliczkowała go. Szybkie wciągnięcie powietrza poniosło się po wszystkich w pokoju, bo do tej pory kobieta nigdy nie posunęła się do bezpośredniej fizycznej przemocy. Dario i Bruno odwrócili wzrok, kiedy mama z paniką szukała po pomieszczeniu, na co poza swoim spoliczkowanym przez siebie dzieckiem może patrzeć. Eliott był w kompletnym szoku. Mimo to, po chwili zareagował, bo w ogóle nie przeszło mu przez głowę, żeby pozostawić to bez komentarza. - Co ty robisz?! - zapytał z niedowierzaniem. Mama próbowała z siebie wydać jakieś: “e” i “y”, ale nie pozwolił jej na to. - Nie, żadne eee, yyy, tylko co ty robisz? Przydusiło cię nagle? - dociekał chłopak. Kobiecie łzy stanęły w oczach. Eliott wziął głęboki wdech, a potem wypuścił powietrze przez nos, nie odwracając wzroku od mamy i od łez, które ściekały po jej policzkach. Przytulił ją w końcu, a ona wtuliła się w jego ramię. Westchnął jeszcze raz, kiwając ich na boki. - Już, no już. Nic się przecież znowu wielkiego nie stało - zagadnął nosowo. Poczuł, że mama kiwa głową. Eliott i Dario spotkali się spojrzeniem ponad ramieniem kobiety. Starszy brat wyglądał na bardzo przejętego. Tomasetti pokazał obu De Vito kciuk w górę, gestem powiedział, że nic się nie dzieje. Po tym mama i on w końcu się od siebie odsunęli. Kobieta wyszła z pokoju bez słowa. Eliott dotknął swojego policzka, na którym czuł palący wpływ dotyku swojej rodzicielki. Chłopak, zanim zaczął naukę w Instytucie Edukacyjno-Wychowawczym, zdążył spędzić niemal całe dwa lata w szkole średniej. Tam skończył się jego okres ochronny, bo jako pierwszy z całego rodzeństwa aplikował do Southside City Kansas Secondary School, zamiast do drugiej placówki, która obsługiwała dzieciaki z centrum miasta. Poziom był niższy, ale to nie miało znaczenia dla chłopaka, który bardzo chciał odsunąć się od rodziny jak najdalej. Przeżywał swój nastoletni bunt, potrzebował przestrzeni, izolował się. Dużo czytał, bo nie było już tak łatwo podskakiwać dzieciakowi, który wyglądał jak licealista, chociaż miał dopiero dwanaście lat. Najwięcej czasu spędzał z Dario. Najstarszy brat pracował wtedy jako dostawca pizzy, oczywiście bez papierów na skuter, a w związku z tym bez umowy. Przynajmniej miał trochę więcej pieniędzy, z czego sporą część oddawał Eliottowi. Wolał to, niż słuchanie o jego przewinieniach na zebraniach. Tak, Dario śmigał na te spotkania dla rodziców, które pozwalały na lepszą integrację młodzieży z systemem edukacji. Miał katastrofalną ilość roboty przez wybryki młodszego brata. - Wiesz, nie musisz mnie odbierać po kozie - obwieścił Eliott pewnego razu, kiedy De Vito znowu przyjechał po niego o 8 wieczorem, kiedy Tomasetti w końcu skońńczył odsiadywać karę w szkole. Dario po prostu go wyśmiał. - Żebyś się mógł czuć jeszcze bardziej samotny i opuszczony? Nigdy w życiu dzieciaku. Wskakuj na skuter, mam resztki pizzy z pracy dla ciebie na kolację. W końcu niestety nadszedł ten dzień - ten, który miał przekreślić całą (i tak wątpliwą) przyszłość Eliotta. Rutyna miała się raczej normalnie, zjadł śniadanie, poszedł do szkoły, przespał pierwsze dwie lekcje, obudził się dopiero na wychowanie fizyczne. Wybrany do koszykówki jako pierwszy, stanął przy drużynie, oczywiście natychmiast zaczął przeszkadzać z innymi chłopakami, za co nagwizdał na nich trener. Kiedy przyszło do gry, zdobył pierwsze punkty w niecałe pięć minut meczu, a kiedy rozgrywali od nowa, chciał blokować jednego gościa przed podaniem piłki gdzieś indziej, czy tam sam akurat rzucał, to w ogóle nie jest ważne dla tej historii. Był zmotywowany i skupiony, bardzo zaangażowany. Wzrok wbity w piłkę, w głowie tylko jedno. Nagle, gdy przeciwnik już chce robić dwutakt, Eliott wyciąga rękę, żeby go powstrzymać. Wtedy trzask niebieskiego światła błyska między nim, a jego przeciwnikiem, obaj chłopcy padają na ziemię, piłka sflaczała spada na boisko. Wszyscy zamierają, a potem śmieją się. Haha, piłka pękła, ale śmiesznie! Eliott też się śmiał, chociaż niemrawo. Pilnował, czy wszyscy obracają się w stronę kratki na piłki, gdzie trener posłał drużyny, a gdy był już przekonany, że nikt na niego nie patrzy, podniósł swoją dłoń na wysokość oczu. Po jego palcach, szybko i nieprzerwanie, biegną małe pioruny. Elektryczność przepływa mu po skórze, nie robiąc mu żadnej krzywdy. - O nie - szepnął do siebie Eliott, chowając obie dłonie blisko przy klatce piersiowej. - Nie, nie, nie, nie, tylko nie to. - Tomasetti! - wrzasnął trener, przypominając chłopcu o swoim istnieniu. - Wstawaj, gramy! - Ja, ten, no… - wahał się, myśląc szybko. - Zbiłem łokieć. Muszę usiąść. - No to siadaj, nie zagracaj boiska jak bela! Zszedł szybko na ławkę, trzymając dłonie na brzuchu przerażony. Zaczął dysocjować. W głowie zadawał pytania, na które bardzo bałby się dostawać odpowiedzi. Jeśli to było to, co myślał, jeśli był mutantem, to równie dobrze mógł się już żegnać z życiem. Każdy wiedział, co się działo z mutantami, które nie miały przystosowania społecznego. Ginęły w akcji, zaraz po zesłaniu do zamkniętych placówek, które miały niby być edukacyjne, ale jakoś niewiele faktycznej nauki się w nich działo. Do domu wrócił nieprzytomny, odesłany w trakcie historii, którą mieli zaraz po wychowaniu fizycznym. Jako powód wcześniejszego zwolnienia nauczycielka dosłownie napisała: “wygląda jak śmierć”. Kobieta kazała mu wypić coś na grypę i się wyspać, co miało pomóc na domniemaną infekcję, która miała go trzymać. W mieszkaniu położył się na łóżku, bez słowa do kogokolwiek. Przykrył się kocem, odcinając jeszcze bardziej od możliwych interakcji z kimkolwiek. Leżał tak sam nie wiedział ile; może było to pięć minut, może trzydzieści, może godzina. Dopiero, gdy uspokoił się trochę, zdecydował się ponownie przetestować umiejętność, jaką obawiał się, że posiadł. Choć tym razem nie poszło tak łatwo, zdołał doprowadzić do tego, żeby po dłoni przemknęło mu wyładowanie. Gdy niebieskie światło rozświetliło przestrzeń pod kocem, wyskoczył spod niego i wybiegł z domu, łapiąc tylko bluzę. Bardzo chciał uciec tak daleko, żeby nikt go nie znalazł. Nie chciał pieczętować swojego losu. Był jednak w takich emocjach, że ledo rozpoznawał ulice, po których się przemieszczał, chociaż niby mieszkał przy nich całe życie. Nogi poprowadziły go nad rzekę, do kryjówki którą pokazał tylko jednej osobie w życiu. Kilka razy wywrócił się po drodze i miał zdarte kolana i dłonie, ale nie przejmował się tym na tyle, żeby zrezygnować z przejścia do kryjówki. Przeszedł po brudnych rurach, które odprowadzały ścieki do najbliższej oczyszczalni, a potem zeskoczył na wybetonowany brzeg. Tam, pomiędzy wspornikami dla rur i ścianą z kamienia, nie było go widać od żadnej ze stron. Oprócz od góry, gdzie po paru długich godzinach pojawiła się twarz Dario, czyli jedynej osoby, która wiedziała o kryjówce. Brat opuścił się po rurach na miejsce koło Eliotta. Wyglądał na zmartwionego. Czyli pewnie już wiedział, pewnie już wszyscy wiedzieli. - Eli… - zaczął brat i złapał go za ramię, po czym cofnął rękę szybko. - Ała, ale jesteś naelektryzowany. Nastolatek zaśmiał się smutno. Schował głowę między ramiona, potargał swoje włosy, które od pierwszej oznaki mutacji, stały bujnie w różne strony. Brat jeszcze raz położył dłoń na Eliottcie, tym razem przygotowany na możliwe kopnięcie prądu. Przygarnął młodszego do siebie, porządnie objął go w braterskim uścisku. Eliott nie odwzajemnił uścisku. Parę łez popłynęło po wytyczonym już torze, który wyznaczyły ich poprzedniczki. Dario puścił dopiero po dłuższej chwili, młodszy brat wrócił wtedy do swojego siedzenia w pozycji embrionalnej i kiwania się na boki. - Eli, był u nas człowiek z rządu - ponowił próbę starszy z rodzeństwa. - Podobno mają jakiś algorytm, ja to myślę, że wszystko jest wyssane z palca, nie ma sensu to w ogóle, ale no był u nas jakiś koleś z rządu… - Jestem mutantem - potwierdził Eliott, przy okazji przerywając miotanie się w słowach starszego brata. Nadzieja, która do tej pory malowała się w oczach Dario, pękła. Chłopcy patrzyli na siebie chwilę bez słowa. Milczeli. Nie ma nic mądrego, co można w takim momencie powiedzieć. - Wiesz, to nie koniec świata - oznajmił w końcu starszy z braci. Eliott spojrzał na niego smutno. - Nie? - mruknął z niedowierzaniem. De Vito ewidentnie starał się znaleźć słowa, a kiedy te nie przychodziły, to zaczął biadolić, co mu ślina na język przyniosła. - Będziesz w końcu miał jakieś znośne warunki do życia. Jadł za darmo, dostaniesz dobrą edukację. Będziemy cię cały czas odwiedzać. - Nie chcę jechać - niemal płaczliwie jęknął Eliott. Ramiona zaczęły mu się trząść od płaczu, ale szybko złapał zębami za swój język, przywołał się tym samym do myślenia trzeźwo. Nie chciał płakać, nie przy Dario, to przecież wstyd straszny. - Domyślam się. - Starszy podniósł się i podał rękę Eliottowi. Ten nie zareagował. Wtedy chłopak pacnął czternastolatka w głowę, najwyraźniej nie wiedząc, co jeszcze mógłby zrobić. - Ała! - zaprotestował dzieciak, łapiąc się za czubek głowy. Miał nadzieję, że Dario przynajmniej dostał prądem. Ostatecznie jednak podniósł się z betonu, otrzepał. Obaj wspięli się po rurach do zaparkowanego na poboczu skutera starszego brata, a potem pojechali do domu. - Dziecko - szepnęła głośno mama i przytuliła Eliotta, kiedy ten przeszedł przez próg. Syn oddał objęcie i z radością usiadł do odgrzanego jedzenia, które czekało na niego przy stole. Przez jakiś czas jadł w ciszy, podniósł wzrok dopiero wtedy, kiedy przypomniał sobie, że jego familia może nie być w najlepszym nastroju. Mama i Dario siedzieli blisko, razem z nim przy stole. Roza pewnie spała już o tej godzinie. Angelica i Bruno siedzieli na blacie w kuchni i oboje nie wyglądali na zbytnio zachwyconych. Kiedy rodzicielka dostrzegła, że jej najmłodszy z obecnych synów mierzy się nieprzyjaznym wzrokiem z rodzeństwem, zainterweniowała. - Nie wygłupiajcie się, usiądźcie na krzesłach - zażądała kobieta, niestety tylko Angela faktycznie zeszła i zbliżyła się. Bruno był nieugięty, a jego spojrzenie stało się jeszcze mniej sympatyczne. - Nie będę siedział z mutantem - oznajmił, po czym zeskoczył na podłogę głośno i opuścił mieszkanie przez drzwi na patio. Nikt go nie gonił, w końcu był prawie dorosły. No i nie był zmutowany, więc nie sprawiał oczywistego zagrożenia dla zdrowia, życia i statusu quo. - Oj, nie słuchaj go w ogóle - wstawił się natychmiast Dario. Poklepał młodszego brata po ramieniu, dodając mu otuchy. Nawet mama pokiwała głową z przekonaniem. Miała bardzo przejętą minę. Eliott był nawet w stanie uwierzyć, że naprawdę była zmartwiona. Zazwyczaj krzyczała, kiedy tak było, ale nie tęsknił w ogóle za tym elementem. - Nie wiem, jak to się stało - zaczął tłumaczyć się dzieciak, na co rodzicielka złapała go za ramię mocno. Pokręciła głową energicznie, dając znać, że nie chce tego słuchać. - Przecież nie wybrałeś specjalnie - zaznaczyła kobieta, zwijając wargi w cienką linię uprzednio. - Ale nie będziemy dyskutować o nowej szkole. To już postanowione. - Co? - Niedowierzanie nie było wystarczającym opisem tego, co Eliott miał wypisane na twarzy. Chciał protestować, ale w końcu pojawiły się krzyki, których brakowało w tej rozmowie rodzinnej do tej pory. - Nie, nie będziesz mi tu jeszcze pyskować! - zareagowała ostro Erica, uderzając bokiem dłoni w stół kuchenny. - Wystarczająco stresujące to jest dla całej rodziny, a to jedyna okazja, żeby którekolwiek z was posłać do dobrej szkoły! - Ale… - Nie! - wrzasnęła matka. - Bez dyskusji, do łóżka, rano cię spakujemy! Eliott skończył w łóżku, próbując powstrzymywać łzy przez zaciskanie powiek. Dużo później, niemal nad ranem do pokoju ktoś wszedł. Chłopak nie spał, ale udawał, że tak było, dlatego nie obrócił się twarzą do innych, pozostał z czołem niemal przy ścianie. Postarał się słuchać tego, co mówili ludzie, chociaż mówili bardzo cichym szeptem. - Coś tam coś tam, mogłeś wrócić wcześniej? - To już nie jest mój brat - zaznaczył Bruno, najwyraźniej to on wrócił do pokoju. - Jest, de*ilu jebany! - krzyknął szeptem Dario. - Przecież szurszurszur wina. - Nie przekonasz mnie niczym. - Szelestszelest. - …Okej. To prawda. - No właśnie! - szepnął mocno najstarszy z chłopców, słyszalnie zirytowany. - Coś tam na nas liczyć. - Ej! - Bruno niespodziewanie podniósł głos, sekundy po tym Eliott dostał poduszką w głowę. - Przecież widzę, że nie śpisz, nie udawaj! - Okej, okej. - Tomasetti odkopał się spod koca i obrócił do braci. Błysk reklam i neonów z dworu było widać nawet przez ich grube zasłony, dlatego cała trójka mogła bez trudu się widzieć. - Skąd wiedziałeś? - spytał Eliott, na co Bruno parsknął. - Sapiesz jak śpisz, nie mogło być tak cicho. - Ej! Dario i Bruno zachichotali. Najmłodszy z braci sapnął zirytowany, ale zaraz po prostu usiadł na łóżku i spuścił nogi na ziemię. Miał wrażenie, że wykładzina była mokra, ale nie mógł poświęcić zbyt wiele czasu na analizowanie tego, bo do ich pokoju po chwili wparowała matka. - Czemu drzecie się o drugiej w nocy?! - wykrzyknęła. Wszyscy trzej chłopcy próbowali coś wymyślić, ale nie udało im się, byli zbyt wolni. - Do łóżek! Rano się z wami rozmówię, padalce, teraz dajcie spać rodzinie! - Ale tylko ty się drzesz! - odpowiedział jej Eliott, teraz faktycznie podnosząc głos, na co kobieta wypuściła głośno powietrze przez nos. - Nie denerwuj mnie, szczeniaku. Nikt nie chce słuchać, jak się drzesz po nocy. Dobranoc. I mam to na myśli, wszyscy troje! Bracia zakopali się w swoich kołdrach i kocach, ale każdy z nich czekał tylko, aż dźwięki wściekłej mamy z kuchni ucichną. Gdy tak się stało, wrócili do rozmowy, tylko dużo ciszej. - Wybacz, Eliott - wyszeptał Bruno. - Spoko - odparł Eliott, z westchnieniem przyglądając się sufitowi. - Będziemy cię odwiedzać - zapewnił Dario. - No, jak się dowiemy, gdzie cię przydzielili i czy nie zarażasz. - Bruno, chuju. - No co? Przecież nic nie wiadomo z mutantami. - Przecież mieszkamy w jednym pokoju, nawet jakby zarażał to już i tak po tobie! - Masz rację… - trwoga zadrżała w wypowiedzi chłopaka, kiedy ten fakt do niego dotarł. Eliott w końcu przerwał rodzeństwu. - Słuchajcie, dach przecieka. - Przecież nie pada. - To nie wiem, rura, nieważne, kapie nam do domu. - Ja pierdolę… - Bruno podniósł się niechętnie. Po chwili wrócił z kubłem od mopa. Rozejrzał się po pokoju i po stropie. - Gdzie przecieka? - Dokładnie nad moją twarzą. - Tą wypowiedzią Eliott podpisał wyrok na siebie, bo starszy brat potrzebował milisekund na reakcję. Rzucił w młodszego wiadrem i kiedy Tomasetti podniósł się oburzony, Dario i Bruno wybuchnęli śmiechem. - Chłopaki! - wydarła się mama, waląc w ścianę dzielącą ich pokoje. Szybko wszyscy - jak już starsi przestali zataczać się ze śmiechu - wylądowali w łóżkach. Tamci może nawet zasnęli, ale nie Eliott. Dzieciak wsłuchiwał się w stukot kropel, które uderzały o plastikowe dno kubła od mopa. Myślał o przyszłości, tudzież o jej braku. Może i nie osiągnął zbyt wiele, ale wszystko co miał, miało odejść w zapomnienie. W końcu myśli zaczęły przeplatać się ze snami, aż zupełnie się w nie zamieniły. Eliott miał złapać przynajmniej parę godzin przed bardzo ciężkim, nadchodzącym jutrem. A chłopak nawet nie wiedział, co czeka go, kiedy wstanie. Kiedy Eliott wstał, w pokoju nie było już nikogo poza nim. Bruno od rana pracował, Dario najwyraźniej zaginął w akcji. W kuchni jednak czekała na niego matka. Siedziała wśród rozstawionych po kuchni wiader, przyglądała się czemuś za oknem. - Dzień - przywitał się syn. Zrobił duży krok do krzesła, tak, żeby nie zmoczyć sobie skarpetek. Erica obejrzała się na dziecko i uśmiechnęła się nieszczerze. Była zdecydowanie zbyt przejęta, żeby chociaż próbować udawać. - Dzień dobry, Eliott - zaczęła. - Mamy małą powódź, ponieważ nie było komu zrobić w naszym bloku konserwacji rur. Wspaniale, prawda? - Mamy wodę w ogóle? - zapytał, na co mama chlapnęła go bez życia bosą stopą. Zaśmiał się niemrawo, usiadł do śniadania. Brak apetytu odebrał mu jednak ochotę nawet na ulubione płatki. - Mamo, ja nie chcę tam jechać - spróbował. Kobieta nie odpowiedziała, odwróciła za to wzrok do okna. - Mamo - powtórzył. - Bez dyskusji Eliott - warknęła. Czternastolatkowi aż zjeżył się włos na karku. - Proszę - zaczął znowu, odsuwając swoją pustą miskę. - Przecież to jak więzienie. - Eliott, na litość boską! - krzyknęła mama. - Wiesz, co to znaczy: “bez dyskusji”? - Wiem, ale… - jęknął zagubiony. - Wolę uciec, niż tam jechać! - Nie podnoś na mnie głosu. - Erica pogroziła synowi palcem, skierowała głowę na niego dynamicznie. - Ale nie dociera do ciebie, kiedy mówię normalnie. - Jedziesz - wycedziła kobieta przez zęby. - I. Bez. Dyskusji. - Jak ucieknę, to i tak chuja możesz. - Eliott myślał szybko, co oznacza: nie myślał dużo. Podniósł się i wpadł skarpetami w bajoro, jakie mieli na podłodze. Szybkim ruchem sięgnął po buty, ale kiedy próbował drugą dłonią złapać kurtkę, matka szarpnęła go za koszulkę. Tyle wystarczyło, żeby striggerować jego surową, nieokiełznaną jeszcze mutację do reakcji. Po wodzie na podłodze poniosły się wyładowania elektryczne. Matka, która stała w niej bosymi stopami, upadła nagle i zaczęła się trząść, jej pięści zacisnęły się, stawy zaczęły drżeć samoistnie. Gdyby to był koniec, byłyby duże szanse, że Erica przeżyje wypadek, niestety czternastolatek ze strachu wypuścił po swoich kończynach jeszcze więcej prądu. Ciało kobiety wykręciło się kilka razy, ale Eliott odwrócił wzrok, nie mogąc na to patrzeć. Pobiegł do pokoju, gdzie leżała jego komórka, pewnie dalej podłączona do prądu. Na szczęście nie wybuchła, działała. Eliott wybrał numer alarmowy, usiadł na łóżku, podkulił kolana do piersi i czekał na kontakt. - 911, w czym możemy pomóc? - odezwał się kojący głos robota policyjnego w słuchawce. - Państwa lokalizacja została już namierzona i patrol już udaje się w państwa stronę. - Przepraszam - zaczął Eliott, czując, że zaraz się chyba popłacze, albo zwymiotuje. - Chyba zabiłem swoją matkę. Eliott ocknął się już w ośrodku. Z przewożenia pamiętał coś, jak osoby w ciemnych, potężnych pancerzach założyły mu na szyję jakąś opaskę, jakby byli hyclami, a on dzikim zwierzęciem. Po prawdzie, trochę to tak wyglądało. Kiedy obroża zacisnęła mu się na szyi, poczuł, jak opuszczają go wszelkie siły, wpadł do wody, skąd przeciągnęli go na klatkę schodową za pomocą długiego chwytaka. Nic więcej nie potrafił sobie przypomnieć. Opaska dalej była na jego szyi. Miał też na sobie kostium, wyposażony w mocne zapięcia na ręce i nogi. Wyglądał jak wielka dżdżownica. Spróbował się poruszyć, ale był zdolny tylko do niemrawych, powolnych wygięć. Nawet one sprawiły, że oddech mu przyspieszył, jakby przebiegł przynajmniej kilkaset metrów. Do pomieszczenia wszedł mężczyzna w okularach. Miał na sobie kitel, rękawiczki jednorazowe, przy pasie miał paralizator kinetyczny, który Eliott rozpoznał, bo kiedyś potraktowała go takim policja w Kansas City. Nic przyjemnego. - Dzień dobry panie Tomasetti. Jak się pan czuje, czy jest pan w stanie rozmawiać? - spytał obcy mężczyzna. Chłopak pokiwał niemrawo głową. Chciał zadać jakiekolwiek pytanie, ale od myślenia dzwoniło mu w głowie, więc zdecydował się po prostu słuchać. Mężczyzna powiedział, jak ma na imię i gdzie się znajdują, ale Eliott uznał to za zbędne szczegóły. Koleś wyjaśnił procedurę, jaką El miał przejść, pobrał mu krew, używał jakichś urządzeń, wszystko zlewało się w jedno. W końcu jednak przyszedł moment, kiedy trzeba było odpowiadać słowami i musiał wytężyć umęczoną głowę. - Zdejmę panu Baxes, jeśli zobowiąże się pan do podążania z poleceniami personelu. Czy wyraża pan odpowiedź twierdzącą? Czy będzie pan współpracował? Eliott pokiwał głową niemrawo. - Potrzebuję werbalnej odpowiedzi, Eliott. Postaraj się jej udzielić, proszę. - Potwierdzam - wykrztusił w końcu czternastolatek. Sekundy później lekarz zdjął mu ciasną opaskę i chłopak poczuł, że wraca do niego trochę życia. - Jak się czuje mama? - zainteresował się Eliott. Ogarnęło go przerażenie, kiedy zobaczył minę mężczyzny. ”Tylko nie to.’ - Przykro mi, że dowiadujesz się w ten sposób. Jeżeli kobieta przebywająca w domu razem z tobą była twoją mamą? - naukowiec brzmiał, jakby jeszcze łudził się, że odpowiedź będzie inna. - Tak. Co z nią? - pytał przejęty Eliott. Spróbował się podnieść, ale pasy mocno trzymały go przy łóżku, mózg zadzwonił mu o czaszkę od tego ruchu. - Przykro mi, Eliott. Wow, to niezręczne - lekarz odkaszlnął. - Twoja mama nie żyje i według informacji w twojej karcie, nie żyje z twojej winy. Elektryczność i woda. Nie do końca się lubią. Eliott siedział - a właściwie leżał - z otwartą buzią. Nie dotarło do niego w ogóle, co usłyszał. Wszystko to było jak jakiś deliryczny sen, może koszmar. - Ale ja przecież… Ja nigdy bym nie… - Nie musisz się tłumaczyć - lekarz zapobiegł dalszym słowom czternastolatka. - To nie ma na ten moment żadnego znaczenia. Ja… Przepiszę do twojej karty od razu zalecenie terapii. Dźwięk stukania w dotykowy ekran konsoli lekarskiej był, jakby ktoś stukał mu młotkiem w głowę. Przez chwilę obijanie się palców o ekran pozostawało jedynym, co słyszalne. - Naprawdę tego nie chciałeś? - zapytał bez przekonania naukowiec. - Nie zrobiłeś tego specjalnie? - Co? - Chłopak wprost nie mógł uwierzyć, że musi odpowiadać na to pytanie. Nie przyjął jeszcze do wiadomości, że jego mama nie żyje, a co dopiero, że to on ją zabił. - Nie. Ja… Nie jestem mordercą. - To też dopiszę w aktach. Stało się. Eliott Tomasetti został zbadany, a potem przewieziony do specjalnej placówki dla mutantów, oczywiście ze skutymi nogami i rękami, ramiona z tyłu. W pancernej ciężarówce, razem z trójką innych dzieci. Nie mogli rozmawiać, więc podróż była jeszcze bardziej upiorna. Wysiadał sam. Przeprowadzony przez długi teren ogrodzony siatką, w końcu trafił do budynku, gdzie zabrano mu rzeczy, przeprowadzono do sali, dano test, zabrano test, a potem umieszczono w izolatce na końcu długiego korytarza, na którym zdążyły zobaczyć go inne dzieci. - To ten morderca! - Uważaj, tutaj się robi z nowych flaki! - Do zobaczenia za rok, jak wyjdziesz w ogóle z izolatki, świrze! Służbista niemalże wrzucił go do pokoju (celi?), sekundy później w drzwi zaczęły walić pięści i buty innych dzieciaków. Z lęku Eliott praktycznie nie mógł oddychać. Zaczął więc ćwiczyć. Robił ćwiczenia do bólu i nawet później, dopóki w jego celi niespodziewanie nie pojawiła się jakaś kobieta. - Dobry wieczór Eliott, będę ci mówić Eliott. Możesz mi mówić Estrella, albo pani B, jak wygodniej. Jestem twoją terapeutką. Pomogę ci zaaklimatyzować się do nowych warunków. Ciężko oddychając, czternastolatek podniósł się z podłogi, na której robił brzuszki. Spróbował podejść kilka kroków do kobiety, ale kiedy spróbował minąć linię łóżka, uderzył w niewidzialną ścianę, po której poniosły się impulsy. Podążył wzrokiem za wiązką energii, która wspinała się do góry, aż do sufitu. Kobieta odkaszlnęła, zwracając na siebie uwagę. - Eliott, musimy porozmawiać. Proszę cię, usiądź, musisz się skupić na jakiś czas. Usiadł na łóżku, zwiesił głowę i ramiona między nogami z westchnieniem. - Zacznijmy od tego, czy masz jakieś pytania? - Kiedy stąd wyjdę? - spytał niepewnie. - Tak… Zacznijmy od tego… Okazuje się, że z karceru wyjść mogą jedynie osoby, które mają dodatni bilans punktów. On , jako mutant “skazany” na pobyt w instytucie przez ciężkie przestępstwo miał z marszu -7500 punktów. Dość daleko od upragnionego dla wszystkich mieszkańców karceru progu dodatnich punktów. Więc tak, jeśli nie sprawi problemu, za pięć dni może wyjść z izolatki, ale powinien pogodzić się z myślą, że pozostanie na oddziale resocjalizacyjnym długo. ”Na tyle długo, żeby resocjalizacja miała prawo zadziałać” - tak powiedziała terapeutka. Eliott zrobił tego dnia jeszcze bardzo dużo, dużo ćwiczeń. Tomasetti jest jednym z przypadków, które nigdy nie widziały murów instytutu. Najbliższy kontakt miał z uczniami przez kraty “wybiegu” - ogrodzonego dziedzińca, na który mogą wychodzić, jeśli mają pozwolenie. Kiedy miał szesnaście lat, przekroczył próg minusowych dziesięciu tysięcy punktów. Wtedy chyba po prostu przestał się starać. Nie, żeby wcześniej próbował bardzo, ale przynajmniej aktywnie nie podkopywał swoich szans na wyjście. Jednak oddział resocjalizacyjny nie jest przystosowany do dzieci, które nie czują lęku. Operuje na zastraszaniu i przemocy fizycznej, a to zupełnie jak Eliott, dlatego chłopak wręcz woli pozostać w karcerze. Ba, świętował, kiedy przekroczył minusowe piętnaście tysięcy. Jego terapia zmieniła się, zamiast: “nigdy nie jest za późno” zaczął dostawać: ”pogodzimy cię z tym, że już po tobie.” Czy nie doprowadza go do szału, że jest dzieckiem spisanym na śmierć przez system? Doprowadza. Jeszcze bardziej to, że nikt nic z tym nie robi. Ale wyjść z karceru mogą tylko jakieś wybitne jednostki, a kiedy nie tylko się za taką nie uważasz, ale nigdy nie przyszło ci do głowy, że mógł byś taką być, nie masz szans. Także Eliott out! Pogodzony ze śmiercią! Nieustraszony! Biedny i skazany.
| |
|