Dorastanie bez mamy, którą się strasznie kochało jest bardzo trudne, tym bardziej dla queerowego dzieciaka, który jeszcze nie wie co ten queer znaczy. Tym bardziej dla dziecka nauczanego przede wszystkim wrażliwości. Tym bardziej dla chłopca, który zamiast zawierać przyjaźnie, uczył się jak rozumieć ludzi dookoła. Kiedy jednak zabrało mamy, a tata oddalił się w pracę, Nathan czuł, jakby został kompletnie sam w dużym, rustykalnym domu. Miał osiem lat, gdy mama niespodziewanie odeszła przez niedotlenienie mózgu wywołane swoją chorobą. Niestety, chłopiec słyszał i widział, jak ojciec płacze nad łóżkiem zmarłej już kobiety, gdy ją znalazł. Potem patrzył, jak ciało jego mamy wynoszone jest do dziwnego, długiego samochodu. Tata wyjaśnił, że to na kremację. Wróci w urnie, będzie można ją bezpiecznie pochować. To było naprawdę straszne, piorunujące wręcz doświadczenie dla ośmiolatka, żeby patrzeć na obojga swoich rodziców w stanie, w jakim byli. Tamtego dnia Nathan nawet chciał pójść do szkoły, żeby uciec przed zalewającym smutkiem swojego taty, przed którym nie umiał się obronić, niestety - ojciec był jedynym kierowcą autobusu w Gold Point. Dlatego musiał zostać w domu. Dużo przytulał tatę, który szeptał, mówił i wyrzucał przez szloch bardzo różne zdania, zazwyczaj tak naprawdę nie mające sensu. Było tam dużo opowieści o miłości do mamy oraz wspomnienia, a raczej ich przebitki. Tata jednak nie kontaktował za dobrze. Śmierć Ophelii uderzyła go tak mocno, że zaniemógł na kilka dni. Nie odzywał się i nie jadł, jedynie martwymi oczami poruszał za osobą, która do niego mówiła. W pierwszych godzinach był to Nathan, syn czujący się w obowiązku, aby zaopiekować się rodzicielem. Kiedy jednak niemoc trwała dłużej, niż chłopiec zakładał, że powinna, pobiegł do pierwszego, najbliższego zamieszkanego domu. Nadchodziła wtedy burza piaskowa, więc musiał biec naprawdę szybko, żeby jeszcze wrócić.
Rodzice Deana bez zawahania ubrali się i pobiegli do domu Underhillów, wcześniej przykazując Nathanowi, żeby został u nich. Nie było potrzeby ryzykować dalszym traumatyzowaniem dziecka, skoro jego miejsce zamieszkania w tej chwili nie było w ogóle bezpieczne.
Nat usiadł razem z Deanem przy konsoli. Ojciec chłopaka pracował jako PRowiecoddziału jakiejś dużej firmy, dlatego było go stać na zapewnienie swojemu domostwu odbiornika sygnału, który zapewniał wszystko: sygnał, internet, pamięć mobilną. Dean zaproponował Nathanowi, żeby razem zagrali, chociaż sam ewidentnie nie był specjalnie przejęty padem, ani ekranem konsoli. Patrzył za to z rozbawieniem na Nata, który jak zahipnotyzowany patrzył, jak jego postać porusza się po ekranie wedle jego woli.
- Naprawdę pierwszy raz grasz? - zapytał po parudziesięciu minutach. Nat odpowiedział tylko: “aha”, wbiegając w jakiś wyświetlony na ekranie las.
- To co robisz, jak są takie burze?
- Czytam? - odpowiedział niepewnie chłopak, na co Dean pokiwał głową i rozciągnął usta w wyrazie rozbawienia.
- Okej, a co?
- Ym… Do tej pory mama wybierała mi książki.
- Okej, to ten, em… - przerwał szybko Dean, kiedy usłyszał o zmarłej przed chwilą kobiecie. - Mój tata może ci przesłać jakieś nasze czytniki. Ej, a oglądasz telewizję?
- Tak. A ty nie? - zapytał Nat naprawdę szczerze zdziwiony. Na tyle, że aż oderwał wzrok od ekranu, aby spojrzeć na rozmówcę.
- Tata mówi, że tam można się nabawić tylko rządowego patolenia.
- Tam? Przecież to tylko telewizor, to nie jest miejsce.
- Ale masz miejsce tutaj - Dean postukał się palcem po czole. - Tata mówi, że telewizją można to tylko zaśmiecać. Mama też z resztą.
- Przecież ty też masz telewizor. - powiedział Nathan, wskazując na ekran na jakim grali.
- To? - Dean zaśmiał się pogardliwie. - To jest tylko obraz. Nie ma podłączenia do telewizji.
Tym bardzo trudnym dniem rozpoczął się najtrudniejszy rok całego dzieciństwa Nathana. Rok, który wyjątkowo miał okazać się o wiele mniej samotnym, niż myślał, kiedy zobaczył swoją mamę martwą tamtego dnia właśnie.
Po kilku dniach ojciec blondyna wrócił do życia, wszystko dzięki pomocy rodziców Deana. Niestety, obyło się bez specjalnej wdzięczności. Tatę Nata stać było tylko na suche “dziękuję”, a potem i tak gadał na swoich wybawicieli do własnego syna. Nazywał ich zdrajcami i oszołomami, skarżył się, że lekarz, którego tamci zamówili i za którego zapłacili, nie wspominając nawet o oddawaniu jakichkolwiek pieniędzy, na pewno wstrzyknął mu jakieś dziwne substancje, bo teraz to boli go głowa, brzuch, noga a w ogóle to tamci, to pewnie ci okropni liberałowie. Słowa ojca traciły jednak coraz bardziej na znaczeniu - ponieważ Nat był coraz bliżej z synem wyklinanych, strasznych liberałów. Coraz rzadziej jeździli do szkoły, częściej już przychodzili na prywatne lekcje online, jakie Dean miał umówione w domu. Jednak dni, kiedy nie było burzy, a dorośli nie zdążyli zainterweniowawać, to były dni kiedy chłopcy uciekali razem do starej kopalni złota. Najpierw sami, a potem z Oscarem, a potem jeszcze z kilkoma ludźmi ze szkoły kilka miejscowości dalej, którzy to teraz przychodzili tutaj, żeby pospędzać czas z nimi. Z wyśmiewanego dzieciaka i dziwnego outsidera stali się tymi cool. Zresztą, trzeba przyznać, że jest całkiem imponujące prowadzić grupę paroletnich kolegów i koleżanek przez niemal nieprzebitą wzrokiem ciemność, żeby w końcu trafić do tajnej kryjówki po drugiej stronie miasta, gdzie dalej leżały jeszcze tory kolejki i parę wagoników, dawno zardzewiałych i niesprawnych, za to jakich idealnych na kryjówkę dla dzieciaków.
Zazwyczaj jednak byli sami. Bez konsoli czy czytników, które mogły ich oddzielać, rozmawiali godzinami, kręcąc się po przerdzewiałych drabinkach w opuszczonych turystycznych kompleksach swojego Miasta Duchów. Kiedy siedzieli z innymi, często rozmawiali o dziewczynach, rozmiarach swoich penisów, przekleństwach. Nienawiści do nauczycieli i o tym, że chcieli się wyrwać z Gold Point, jednak wracając - najczęściej byli sami. Dean wydawał się wtedy Nathanowi taki cool. Niezależny i niepokorny, jakby kompletnie osobny od swoich rodziców. Cóż, rodzice samego Deana również przykładali do tego rękę, prowadząc dosyć nieobecny tryb rodzicielstwa, ale jednak. Nat miał wrażenie, że nigdy nie mógłby być kimś takim, kimś tak wolnym. Tak wiele zawdzięczał innym, że nie umiałby tego odrzucić… Po prostu dla bycia sobą.
Jednego ranka w kopalni Dean przyniósł papierosy i szklaną butelkę, w której później okazało się, że była niedopita resztka whisky jego taty. Nat prawdopodobnie zbladł na ten widok, co z kolei bardzo rozbawiło przyjaciela.
- Nie patrz tak na mnie! Przyznaj, że sam chcesz spróbować! - powiedział, siadając koło Nata na szynie kolejowej zawieszonej parę metrów nad ziemią. Butelkę postawił na szynie tak, że prawie się mieściła, a paczkę papierosów otworzył i zamienił jednego z nich, wsadził go z powrotem do góry nogami. Nie wyjaśnił, zresztą Nat i tak nie zdążył zapytać, bo Dean już wyjmował następnego i nie czekając, podpalił go w ustach. Nathaniel patrzył na wszystko jak zahipnotyzowany, jeszcze bardziej niż tamtego dnia, kiedy pierwszy raz grał u niego na konsoli. Chłopak nawet się nie zakrztusił, po czym wypuścił dym nosem na przyjaciela. Nat tylko od tego się rozkaszlał, przyjaciel miał z tego jakiś dramatyczny ubaw. Podał odpalonego papierosa blondynowi, który ledwo łapał oddech i patrzył na niego wyczekująco.
- Dean, ja nie wiem, czy umiem. - Odpowiedział Nat na pełną oczekiwań minę przyjaciela. Ten ze zirytowanym sapnięciem złapał za butelkę koło siebie, żeby ta nie spadła, po czym usiadł okrakiem na szynie. Poklepał drugiego po nodze i skinął głową, sugerując mu, żeby ten zrobił to samo. Nat zrobił. Dean przysunął się do niego tak, że stykali się kolanami.
- Musisz pociągnąć dym, tak jakbyś brał oddech szlugiem… - powiedział, przykładając filtr do ust przyjaciela. Ten niepewnie wziął wdech, czując, jak ten pali całą jego głowę. - A teraz musisz wypuścić nosem.
- Przecież to jest straszne! - powiedział, łapiąc za butelkę przed sobą, desperacko potrzebując się czegoś napić. - To nie będzie takie okropne, nie?
- Podobno pierwszy łyk jest najgorszy, więc musisz wziąć dwa. - Dean powiedział to z tak oczywistym wyrazem nabijania się na twarzy, że każdy by się zorientował, ale Nat akurat się dusił, więc nie zwracał w ogóle uwagi na przekazy niewerbalne. Poza tym, może był ciekawy? Sam chciał być trochę dziki i wolny, tak jak siedzący obok przyjaciel, który umie zaciągnąć się szlugiem i nawet się nie zaksztusić?
Nat pociągnął dwa, duże łyki z butelki i zrozumiał, że nienawidzi alkoholu jeszcze bardziej niż papierosów. Wrzący olej przelał mu się po gardle i ustach, odór alkoholu uderzył w nozdrza aż do mózgu, a na dłoniach i ustach miał resztki tej potworności.
- Dean - zaczął po tym, jak ledwo udało mu się połknąć whisky. - Czy ty chcesz mnie dzisiaj zabić?
Dean zachichotał perliście, odkręcił korek jednym pstryknięciem (zupełnie, jak swój ojciec) i dopił pozostałą resztkę w butelce, po czym cisnął ją na skały, rozbijając oczywiście z hukiem, jak wszystko, co Dean robił.
- Gdybym chciał, już miałbym okazję tysiąc razy! - żachnął się przyjaciel, któremu od alkoholu wystąpiły rumieńce na buzi. Nat uznał, że wykorzysta to do swojego ogromnego, dopracowanego przytyku.
- Ha! Ale to nie ja się rumienię - powiedział, unosząc brwi i bujając się troszkę na bok pod wpływem whisky. Dean złapał go za przedramię, żeby ten nie spadł.
- Rumienisz się, rumienisz. - Przyjaciel patrzył na niego, nagle przestał się uśmiechać. Nat spiął się cały - czyżby zrobił coś nie tak? Mógł przesadzić, albo jednak za dużo tamtego palącego wypił i zrobił tym samym niemiło przyjacielowi.
- Nat - zaczął chłopak - Mogę cię pocałować?
- Tak. - odpowiedział po chwili, chociaż krótkiej. Dean pocałował go - smak i zapach whisky z jego warg znowu uderzył. Lepkie palce przyjaciela objęły jego szyję, a on sam zorientował się, że oparł dłonie na ramionach drugiego chłopca. Kiedy pocałunek się skończył, obaj spojrzeli na siebie i wahali przez moment. Jednak nic się nie zmieniło, dalej byli dla siebie tak samo ważni.
- Tylko… - wyrzucił Nat, machając jedną ręką. - Nie mów mojemu tacie, bo on to nie rozumie takich rzeczy.
- Tak! Ale nas w ogóle nikt nie rozumie!
- Tak! Wszyscy to tylko reptilianie, liberaliści i neotarzani!
- Tak!
Tak też zakończył się pierwszy pocałunek Nata. Jakiś czas później bowiem Nathan zleciał z szyny na ziemię i musieli wracać do domu bardzo okrężną drogą, bo kiedy próbowali przez jaskinie, to zgubili się dwa razy z rzędu w ciemności.
Niewiele jest jednak historii dziecięcej przyjaźni, która nie została czymś przerwana. Ta również taką nie była, bo już kilka tygodni po tym, jak chłopcy zaczęli się całować w kopalni, rodzice Deana podjęli decyzję o wyprowadzce z Gold Point. Mama chłopca dostała lepszą pracę w większym mieście, w którym przy okazji jej syn nie będzie mógł tyle opuszczać zajęć w szkole - a zaległości przez to i tak miał już okropne. Przyjaciele byli oczywiście bardzo niepocieszeni. Dean protestował, starał się jakoś układać z rodzicami, niestety o tym nie mogło być mowy. “Znajdziesz nowych kolegów skarbie!” miała powiedzieć jego mama przy jednej z takich rozmów.
“A co ze mną?” - myślał Nat, chociaż nie odzywał się w żadnej z kłótni jaką jego przyjaciel prowadził z rodzicami przy nim. Desperacko musiał ze sobą walczyć, żeby starać się ich jakoś zrozumieć w tym wszystkim, po prostu dlatego, że decyzja o wyjeździe okropnie go bolała. Znajdowanie w sobie empatii w chwilach takich jak ta było trudne i nieprzyjemne, a on miał tylko osiem lat i nie miał mamy, która mogłaby mu w tym pomóc. Jedynym plusem tego wszystkiego było, że ojciec Deana zdecydował się zostawić Natowi nadajnik emitujący sygnał dla urządzeń wszelkiego rodzaju. Wiedział, że inaczej jego syn nie miałby możliwości żeby kontaktować się ze swoim przyjacielem i chciał do tego nie dopuścić. To już nie XXI wiek, że ludzie jeszcze pisali do siebie listy, tym bardziej dzieci mające tyle lat co Dean i Nat.
Kiedy wyjeżdżali i byli już spakowani do auta, przyjaciele pożegnali się ze sobą, głowa rodziny wysiadł jeszcze z samochodu, żeby zamienić parę słów z zostającym w Gold Point chłopakiem. Wydawało się, jakby było mu trochę niezręcznie, tak jakby nie robił tego całego rozmawiania z dzieckiem za często.
- Słuchaj Nathan, jesteś mądrym i zdolnym chłopakiem, wiem, że z Deanem dobrze się bawiliście i mam nadzieję, że utrzymacie kontakt, ale… Spróbuj nie słuchać tych wszystkich bredni, które mówią w telewizji, co? Twój tata, dla niego jest już pewnie trochę za późno, ale ty spróbuj.
Potem pojechali. Tłumy kurzu i piachu jakie się za nimi uniosły były gorsze, niż jakakolwiek burza piaskowa. Zrezygnowany dzieciak wrócił do domu, w którym przywitał go właśnie ten tata, dla którego miało być już za późno.
- Pojechali? - zapytał, nie odwracając wzroku od okna przez które obserwował jak samochód rodziny Deana znika za horyzontem.
- No tak.
- Bardzo dobrze, wystarczająco tu namieszali. - Tata burknął spod wąsa. - Zaczniesz chodzić do szkoły może teraz, jak nie ma tego ich chłopaka.
- Nie wiem, zobaczę.
- Słucham? - Z niedowierzaniem spytał rodzic. Ewidentnie nie spodziewał się takiej odpowiedzi ze strony swojego syna, który był raczej spolegliwy i pokorny.
- Powiedziałem, że zobaczę.
- Nathan! - krzyknął mężczyzna, patrząc jak dziecko idzie do pokoju, nie oglądając się na niego.
- Tato? - Nathan dopiero przy drzwiach odwrócił się do taty, a wtedy przyłożył palec do ust. - Cichutko. Dość już powiedziałeś.
A potem Nathan wylazł oknem, żeby nie musieć słuchać walenia w drzwi i pobłądzić samotnie w kopalni. Samotnie, bądź ze swoimi myślami.
Słowa taty Deana zebrały żniwo, ponieważ od dnia wyjazdu przyjaciela, Nathan włączył sam z siebie telewizor może ze dwa razy, a potem i tak go szybko wyłączył. Teraz wolał spędzać czas poza domem, głównie oczywiście w swojej ukochanej kopalni. Przyjaciel zostawił tam kilka niedokończonych paczek papierosów, a po zlaniu resztek z nierozbitych butelek miał jedną, prawie pełną. Walory smakowe takiej mieszanki były może znikome, ale jej ciepło uśmierzało ból i przypominało o utraconym przyjacielu. Co prawda mógł z nim pisać przez zegarek z opcją komunikacji, który Dean mu zostawił, ale to nie było to samo. Spędzał dnie na wchodzeniu w najbardziej zapuszczone części parku rozrywki, jakim kiedyś była kopalnia. Tam pił, albo palił, stopniowo z coraz większą przyjemnością. Zapraszał też dalej ludzi do swojego miejsca, po prawdzie tylko dlatego przyjeżdżał jeszcze do szkoły. Zapewniał sobie w ten sposób stałe dostawy używek, jakich teraz zdawało mu się, że potrzebuje. Starszym dzieciakom już sprzedawano takie rzeczy w sklepach, więc nie było dla nich problemem żeby przynieść dla przykładu flaszkę, jeśli dzięki temu Nat przeprowadzał ich przez korytarze do najciekawszych miejsc. Najczęściej jednak Nathaniel był sam. Otumaniony alkoholem i emocjami, przyciskał płonący koniec papierosa do swoich ud i starał się nie krzyczeć z bólu. Te chwile, te najmniej przytomne, zdawały się trwać wieki. Mógł zatopić się w uczuciu wszechogarniającego bólu po Deanie, po mamie, po ojcu, po swoim dziwnym dzieciństwie i płakać, bo w ciemności kopalni czas zdawał się być mu posłuszny.
W życiu niemal każdego mutanta przychodzi dzień, w którym do drzwi domu pukają smutni panowie z rządu i obwieszczają rodzicom, że ich dziecko dotknięte jest ciężką zmianą genetyczną: mutacją. Stało się to również u Underhillów. Nathan już od jakiegoś czasu podejrzewał, że coś się z nim dzieje, nie zakładał jednak, że to może być to. Chyba nikt tego nie zakłada, to wydaje się w końcu takie nieoczywiste.
Mężczyzna z ramienia rządu przyszedł pierwszego dnia października, a nawet przyjechał w dużym, czarnym samochodzie. Do drzwi podszedł w asyście dwóch ciężko uzbrojonych typów w mundurach z przypinką w kształcie godła Stanów Zjednoczonych na piersiach. Kiedy ojciec otworzył mu drzwi, Nathan siedział na schodach, ponieważ obcy prosił, żeby: “dziecko pozostało na widoku”. Zaraz dołączyła do niego kolejna wojskowa osoba, która bez słowa stanęła obok niego z bronią w ręku i z palcem na spuście.
- Dzień dobry! Moje imię i nazwisko nie ma znaczenia, bowiem reprezentuję Stany Zjednoczone Ameryki - zaczął obcy, a Nathan od razu rozpoznał tę frazę z telewizji, którą jego ojciec cały czas oglądał. To była formułka, którą powtarzali reprezentanci MAMu: Ministerstwa Asymilowania Mutantów. Chłopak spojrzał z obawą na żołnierza koło siebie, czując teraz na sobie wzrok spod nieprzeniknionej, czarnej przyłbicy kasku. Szybko wrócił spojrzeniem do ojca i MAMowca, którzy zajęli miejsce w kuchni.
- Pana dziecko dotknięte zostało rzadką skazą na kodzie genetycznym, szerzej znaną jako Mutacja. Przychodzę tutaj z ramienia Ministerstwa Asymilacji Mutantów, czyli przypadków takich jak pana dziecko, aby przedstawić szczodrą ofertę ze strony naszego rządu i pani prezydent. Czy chce pan jej wysłuchać? - Uśmiech rządowego typa mógłby oślepić i chyba oślepił, patrząc na minę taty.
- Tak… Oczywiście. Nathaniel, mutantem? Na pewno zaszła jakaś pomyłka, on nigdy…
- Proszę się rozluźnić - przerwał obcy. - I po prostu wysłuchać oferty, następnie podjąć prostą decyzję na tak, lub nie. Możemy się tak umówić?
- Tak, tak.
- Wspaniale. - MAMowiec rzucił krótkie spojrzenie na Nathana znad swojego perłowego uśmiechu. W jego oczach płonęło dzikie obrzydzenie. Nata aż zemdliło na sam widok. Poczuł, jak stres zaczyna wywijać hołubce z jego żołądkiem.
Oferta była faktycznie dość jasna. Nathan miał zostać teraz zabrany na badania, które miały upewnić pracowników MAMu, że na pewno mają do czynienia z mutacją. Jeżeli obawa się potwierdzi, ojciec jako prawny opiekun Nathana stanie przed wyborem: albo przyjmie ofertę rządu USA i wyśle swojego syna do szkoły w Calville Bay, gdzie Nathan zostanie poddany asymilacji, albo odrzuci ją i zaryzykuje, że jego syn nigdy nie złamie prawa, bowiem jeśliby je złamał, wtedy rząd ma pełne prawo odebrać mu wszelką wolność osobistą i wcielić do wybranego przez siebie Programu Resocjalizacyjnego, a te były realizowane po całym kraju, jak ten długi i szeroki.
“Proszę pomyśleć o przyszłości syna. Co będzie dla niego lepsze, żyć tutaj, czy uczyć się w Instytucie do jakiego dostał zaproszenie? Nie będzie drugiej takiej szansy panie Underhill. Drugi raz nie będziemy zapraszać.”- Ale ja nie wiem, jak ja go namówię? Przecież ten chłopak ostatnie co zrobi, to mnie posłucha.
- Proszę się nie martwić, panie Underhill, mamy swoje sposoby żeby zabrać ze sobą dziecko.
- Ja pójdę - powiedział Nat, nikt go chyba jednak nie usłyszał.
- Nie chcę, żeby ktoś mu zrobił krzywdę, wie pan, on ma słabe zdrowie…
- Spokojnie, będzie kompletnie nieoporny, wystarczy tylko, że podpisze pan zgodę.
- Ja pójdę, nie trzeba mnie unieruchamiać - powiedział znów Nathan trochę głośniej. Nadal bez reakcji.
- No dobrze, pan jest taki przekonujący, ale dobrze ich w tym Instytucie traktujecie?
- Oczywiście. Dobro dzieci jest naszą najwyższą wartością.
- Dobrze, w takim razie zgadzam się, dziękuję panu bardzo, że przyjechał pan tu… - Ojciec nie zdążył nawet dokończyć zdania, ponieważ obcy wstał natychmiast po dostaniu zgody i gestem nakazał coś żołnierzowi obecnemu przy Nathanie. Żołnierz odezwał się, nie zmieniając pozycji.
- Obiekt wyraża chęć pójścia dobrowolnie. Melduję brak konieczności neutralizacji.
- Oh, naprawdę? - Niepewność przemknęła przez twarz urzędnika. - Nie lepiej, tak na wszelki wypadek i tak zneutralizować?
- Nie, panie reprezentancie, co innego nakazują przyjęte standardy akcji.
Reprezentant burknął, po czym wyszedł z domu szybkim krokiem i wsiadł do drugiego czarnego samochodu zaparkowanego za tym dużym, po czym odjechał, nie mówiąc już więcej słowa. Nat chciał zapytać o swoje rzeczy, ale trochę bał się tego wszystkiego. Wstał i obejrzał się na tatę, który teraz nie wydawał się już taki pewny.
- Nie przejmuj się tato, wszystko będzie okej. - Powiedział Nathan i wyciągnął ręce do ojca, trochę spodziewając się instynktownie, że żołnierz go powstrzyma, to się jednak nie stało. Tata i syn przytulili się, po czym chłopiec spojrzał na zbrojnego, szukając dalszych instrukcji.
- Idź do auta Nathaniel - przykazał mu tamten i Nat poszedł. Droga przez cały dom, a potem jeszcze do samochodu wydawała się trwać wieczność, ale kiedy w końcu wsiadł, zapiął pas i drzwi się za nim zamknęły, wszystko stało się bardzo szybko. Na nadgarstku zapięto mu dziwną bransoletkę, która jakby odjęła mu sił, chociaż przekonywał siebie samego, że to pewnie tylko mu się wydaje. Ruszyli, a po chwili z krótkofalówki jednego z żołnierzy trzasnął rozkaz. “Niech któryś cały czas ma go na muszce, ten może być wyjątkowo niebezpieczny.”
- Ja? - Z niedowierzaniem zapytał Nathan, wskazując na siebie. Rękę miał ciężką jak głaz. Nikt mu nie odpowiedział. Siedział więc cicho, aż nie dotarli do celu.
Do sterylnego, rządowego budynku wsiadał bezpośrednio z samochodu, bez możliwości zobaczenia ścian, nieba czy okolicy. Śluza natychmiast zamknęła się, kiedy przez nią przeszedł i teraz na korytarzu stał on, oraz grupa trzech lekarzy. Jeden z nich wyciągnął do Nathana rękę z uśmiechem i chłopak znowu poczuł się, jakby był człowiekiem.
- Witaj Nathan, czytałem twoje akta i bardzo mi miło osobiście cię poznać. Nazywam się Bradley Creeve i będę twoim lekarzem prowadzącym. Zaproszę cię teraz ze mną do gabinetu, gdzie dopełnimy wszystkich formalności.
Podążyli razem do gabinetu, a gdy zamknęły się za nimi drzwi, jedna z pielęgniarek odłożyła paralizator z oddechem ulgi.
Nat i doktor Creeve usiedli przy stoliku. Lekarz miał zacząć coś mówić, zmarszczył jednak brwi w zastanowieniu.
- Wiesz co Nathan, daj mi tę rękę. Zdejmę ci tę opaskę.
Urządzenie kliknęło dźwięcznie, oswobadzając nadgarstek chłopca. Ten odetchnął z ulgą, rozcierając obolałe ciało.
- Miałem wrażenie, że to jest jakieś strasznie ciężkie. - Z rozbawieniem przyznał Nat, na co lekarz uśmiechnął się smutno.
- Niestety, ale to urządzenie jest właśnie tak zaprojektowane, żebyś tak poczuł. - Doktor pomachał bransoletką, po czym schował ją w jednej z szuflad stolika, przy którym siedzieli.
- Okej Nat, zadam ci teraz trochę pytań, które są nam potrzebne aby zakwalifikować cię do nauki w Instytucie. Obejrzę cię też ogólnie, żeby ocenić jak się trzymasz fizycznie. Zbadamy ci krew i będziemy gotowi, żeby zawieźć cię do nowej szkoły - mężczyzna uśmiechnął się ciepło. - Wspaniale, że masz taką okazję, prawda?
- Chyba?
Creeve zaśmiał się, po czym przystąpił do badań.
- Mmm, Underhill? I pochodzisz z Gold Point? - zapytał z rozbawionym uśmiechem lekarz.
- Ta… Lata temu, kiedy to była atrakcja turystyczna, to miasto w sensie, to ludzie pozmieniali sobie nazwiska na takie związane z kopalnią, żeby było bardziej autentycznie czy coś.
- I teraz jesteś Underhill.
- I teraz jestem Underhill.