grupy: uczniowie IEW
godność: Avery Foxa Hashiguchi
klasa i wiek: VIII klasa, 04:19PM, piątek, 05.07.2305, rak, 18 lat
rasa: człowiek
status, punktacja: szary, 347 pkt
ranga: brak
internat: tak
stypendium: nie
miejsce urodzenia: Ngã Tư, Kolonia Callisto
miejsce zamieszkania: Ngã Tư, Kolonia Callisto
rodzice: ojciec Deshi Hashiguchi, 39 lat, pracownik administracyjny ośrodka badawczego oceanu wewnętrznego, relacje trudne i niekoniecznie dobre; matka Ebony Hashiguchi z domu Kenyon, 42 lata, bezrobotna pani domu, relacje trudne i niedobre, ale z nadzieją na poprawę
inna rodzina: dziadek Bohdan Kenyon, 71 lat, emerytowany pracownik firmy przewozowej The Hermes, relacje suche, ale pozytywne, babcia Elaine Kenyon z domu Owen, 68 lat, właścicielka piekarni w Nashville, Tennessee, gdzie też obecnie mieszka z mężem, relacje pozytywne, ale nie zażyłe, przynajmniej ze strony Avery’ego; wujek Jeremiah Kenyon, 45 lat, pracownik techniczny oddziału firmy Walton, zajmującego się konserwacją miasta Chicago, konkretnie wydziału lamp solarnych, relacje dobre
status majątkowy i źródło utrzymania: jest delikatnie poniżej przeciętnego poziomu zamożności - trzyma się, ma za co jeść, ale na przyjemności musi oszczędzać
religia: pseudo-katolik, ma głęboką traumę religijną i bardzo cierpi z tego powodu
grupa krwi: ABRh+
kondycje zdrowotne: zaburzenie schizoafektywne z wiodącym typem maniakalnym, trauma religijna
przyjmowane leki: klozapina 750mg dobowo, kwas walproinowy 1200 mg dobowo, diazepam doraźnie między 5 a 7 mg
historia leczenia: hospitalizacja na oddziale psychiatrycznym w roku 2320, rehabilitacja stawu barkowego poprzez zastrzyki pobudzające miofibryle
cechy rozpoznawcze i charakterystyczne: 187 cm wzrostu, biały, wysportowany. Włosy blond, krótko ścinane raz na jakiś czas. Oczy brązowo-zielone. Symetryczna budowa twarzy. Wysoce atrakcyjny fizycznie. Jego garderoba składa się głównie z miękkich, luźnych ubrań, jakie popularne są na Callisto.
historia postaci: Woda. Callisto to jest jedna wielka woda. Za przeszklonymi ścianami, na zewnątrz jest woda, jako dekoracja wszędzie jest woda, wszyscy pracują w temacie wody. Nie znaczy to, że ktokolwiek z szarych mieszkańców kolonii potrafi pływać, bo cała ta
woda jest słona, niezbadana i kosmiczna, obca. Przynajmniej tak mówią ludzie, którzy wyznaczają standardy, mieszkańcy Ziemi. Dla Avery’ego cała ta woda zawsze była wszystkim, co znał i przyzwyczajony do mroku oceanów w których zanurzone jest Ngã Tư żył tak, jak wydawało mu się, że będzie najlepiej i tak, jak go nauczono.
Razem z oszczędnościami i zasobami w postaci wiedzy, rodzina Hashiguchi przyleciała na Callisto razem z głęboką i niezachwianą wiarą w Boga. Przekazane z dziadka na ojca i ostatecznie na syna zostały dość katolickie wartości, doprawione kolonijnymi smaczkami i przeinaczeniami - dla przykładu czczenie swoich zmarłych krewnych,
przodków, obchodzenie Tết, czyli wietnamskiego nowego roku. Mniej więcej. W Wietnamie święto obchodzone jest pierwszego dnia nowego kalendarza lunarnego, ale sprawa trochę się komplikuje, kiedy samemu jest się na księżycu. Zresztą, to nie ma wielkiego znaczenia. Ważne dla zrozumienia złożonej psychiki chłopaka jest po prostu zrozumienie, że na sporą część jego problemów złożył się właśnie kościół katolicki i wiara.
Miły chłopiec z sąsiedztwa - takie wrażenie sprawiał i sprawia do teraz, chociaż wiele kryje się pod tym. Poddany silnej indoktrynacji, nie do końca miał przestrzeń na eksplorowanie tego, kim był. W Ngã Tư bardzo surowo patrzy się na relację dzieci z ich rodzicami, wypełnianie woli dorosłych jest obowiązkiem młodszego pokolenia kolonistów, ale większość dzieci urodzonych na tym Jowiszowym księżycu przyszła na świat w środowisku wietnamskim. Ich rodzice to osoby, które większość swojego życia przebywały na Ziemii w Imperium Macedońskim. Hashiguchi pochodzili z Chicago. Deshi, ojciec Avery’ego był synem pary Japończyków, sam jednak większość życia spędził w Stanach. Dlatego rodzina nie była do końca zintegrowana z resztą kolonii, mimo tego, że o speca spomiędzy ich szeregów poproszono personalnie o przylot i zajęcie miejsca w Ngã Tư. Czy może lepiej byłoby powiedzieć speckę - to mama, ekspertka od lamp solarnych i absolwentka IEW, dostała imienne zaproszenie oraz dom w zamian za porzucenie swojego życia na Ziemii. Niedługo po osiedleniu się z mężem w podwodnym mieście, zaszła w pierwszą ciążę, a później urodziła syna, niestety, chłopiec nie przeżył nawet kilku dni. Długo uczestniczyła w tworzeniu infrastruktury świateł, praktycznie zapracowując się na śmierć, ponieważ chciała
”odpokutować za grzechy”. Jej zdaniem utrata pierwszego dziecka była karą od Boga.
Chłopiec z sąsiedztwa! Avery! Drugie dziecko swoich rodziców, chociaż często grzeszy zapominaniem o
swoim starszym bracie, to dobry chłopak z ogromnym potencjałem. Może trochę wycofany emocjonalnie, może nawet trochę nieosiągalny, ale kto taki nie jest w czasach wszechobecnej technologii. On przynajmniej wyznaje dobre zasady życiowe dzięki swoim rodzicom: jest pokorny, jest szczery i uczynny. Choć zgrzeszył kilka razy w życiu, ma ogromny potencjał i odebranie mu sprawczości byłoby po prostu ogromną stratą dla społeczeństwa.
Chłopiec z sąsiedztwa, chłopiec z sąsiedztwa,
chłopiec z sąsiedztwa. Z rodzicami Avery’ego można by tak rozmawiać w nieskończoność, a i tak pewnie nie sprawiłoby się, że doszliby do sedna opowieści o swoim synu. Avery nie jest skomplikowanym, wrażliwym chłopcem, jak mówią mama i tata - to znaczy, może i jest, ale nie to chcą przez to powiedzieć. Rodzice przez te wszystkie meandry wypowiedzi chcą przekazać, oczywiście nie wprost, że ich dziecko jest głęboko zaburzone.
Większość życia chłopak rozwijał się dosyć przeciętnie, na tyle na ile jest to możliwe, kiedy mowa o pierwszym pokoleniu dzieci urodzonych na Callisto. Problemy zaczęły się, kiedy miał czternaście lat. Wszystkie, na raz, jeden za drugim - Avery zaczął dojrzewać, a wraz z nim jego nie zaopiekowana psychika. Pozostawiany na bardzo długo w różnych przybytkach opiekuńczych, odizolowany od rodziców przez godziny, a czasem i dnie, nie zdołał nawiązać zdrowego sposobu przywiązania. Mimo to, wydawało się, że wszystko jest w porządku - grzeczny, nie pyskował rodzicom, nawiązywał przyjaźnie i nie odstawał od grupy.
Dopiero gdy miał swoje czternaście lat, Avery po raz pierwszy się zakochał.
Ojciec domyślił się, że chodzi o dziewczynę, kiedy jego syn zaczął omijać msze. Kiedyś obecny na każdym nabożeństwie, teraz chłopak to uciekł w poniedziałek, a to w niedzielę. Myślał, że dobrze się kryje ze swoimi decyzjami, ale gdy tata go przyłapał, od razu się przyznał (również przed Bogiem kilka dni później na spowiedzi). Obwieścił, że umawia się z kimś, po raz pierwszy na poważnie. Przyznał, że
oczywiście jest to dziewczyna, którą poślubi. Oh, jak chciałby wycofać się z tejże obietnicy w porę!
Quynh Thị Mai May, czy też po prostu May dla bliskich. Poznali się w szkole, dziewczyna przeniosła się z Nguyen, innej kolonii na Callisto, ze względu na zbyt niski poziom nauczania w poprzedniej placówce. Kiedy wzrok Avery’ego po raz pierwszy spoczął na czarnowłosej, zakochanie uderzyło go tak mocno, że uwierzył we wszystkie ckliwe historie miłosne, przedstawione w telewizji. Serce ścisnęło mu się, przez gardło nie przeszedłby najmniejszy oddech.
Podszedł do May i uśmiechnął się. Wbrew swojej zwyczajowej powściągliwości i nieśmiałości, przedstawił się jej jako pierwszy w klasie. Ona zaprosiła go, żeby zjedli razem drugie śniadanie, dalej poszło już z górki.
Byli w sobie po uszy zakochani. Spędzali razem każdą przerwę, mieli miliony wspólnych planów i marzeń, opowiadali sobie swoje sekrety i nic nie miało mocy ich rozdzielić, nawet rodzice Avery’ego byli bardzo wspierający. Mówili tylko: “bądź wierny”, “bądź dla niej mężczyzną”.
I oczywiście: “nie pozwól jej nigdy odejść”.
Z perspektywy chłopaka, problemy zaczęły się dopiero, kiedy May poznała nowe przyjaciółki. Chu Thị Hồng Thi i Vũ Thị Mỹ Út. Dziewczyny bez wątpienia były przemiłe, w końcu o dobre córki swoich rodziców, osoby z dobrymi ocenami i pozytywnym wpływem na otoczenie. Coś się jednak zmieniło, kiedy zaprzyjaźniły się w trójkę razem z May.
Jego ukochana rzadziej spędzała z nim czas, mimo tego, że mówił jej, jak bardzo mu jej brakuje. Nie mogli już codziennie po zajęciach trzymać się za ręce przy fontannie i chociaż tata, z którym Avery w tamtym okresie swojego życia rozmawiał najwięcej, mówił mu, że to normalne, to chłopak nie mógł tego znieść. To, jak dziewczyna odsuwała się od niego najpierw powodowało smutek, ale w końcu jego poziom był tak wysoki, że względnie niegroźne przywiązanie przerodziło się w trującą mu ciało i duszę obsesję.
Zaczęli być razem w październiku, May zerwała z nim w kwietniu, kompletnie roztrzaskując jego serce. Scena, którą urządził dziewczynie na szkolnym korytarzu była później omawiana przez bardzo długo w społeczności uczniowskiej. To nie miało jednak znaczenia; dziwne spojrzenia ze strony koleżanek i kolegów nie liczyły się. Dopingowany przez ojca, skupiał się tylko na odzyskaniu May. Obiecywał, że się zmieni, chodził za nią i dzwonił do niej, kiedy tylko mógł. W końcu zadziałało, kiedy nastolatka nie miała już siły odmawiać. W maju -
swoim miesiącu! - znowu byli razem. Razem z powrotem do związku, odeszły wszystkie problemy chłopaka. Dobre oceny nie były już trudne do zdobycia i mógł spokojnie łączyć naukę z życiem rodzinnym i prywatnym. Oczywiście, jak nie urok to sraczka i niedługo później na drodze do szczęścia stanęli nastolatkom rodzice dziewczyny.
Wtedy, kiedy miał piętnaście lat, naprawdę myślał, że tata i mama May są przeszkodą w relacji. Nie rozumiał, lub też nie chciał zrozumieć, że oni bronili swojej córki przed przemocowcem, jakim był on sam.
Zabronili im się widywać, ale to nie szkodzi. Paranoja i obsesyjne myśli, które pielęgnowali rodzice Avery’ego dały bardzo płodny grunt pod wymyślanie przede wszystkim powodów i intencji, jakimi kierowali się rodzice May podczas powstrzymywania córki przed związkiem. Były również bardzo pomocne przy wpadaniu na pomysły, jak obejść zakazy wszystkich, aby tylko nie pozwolić May odejść. “Potajemnie” umawiali się więc w schowkach w szkole, w halach rekreacyjnych, w kościele. Avery nigdy nie zapomni pierwszego pocałunku w konfesjonale, chociaż teraz wspomnienie go jest raczej gorzkie, niż przyjemne.
Gdy do osób sabotujących jego wielką miłość dołączyła jego własna rodzina, stało się to dla niego nie do wytrzymania. Wszędzie zaczął węszyć spisek. Stał się opryskliwy i nieprzystępny, bardziej zaborczy niż kiedykolwiek. Dawniej grzeczny
chłopiec z sąsiedztwa zmienił się w niemalże agresywnego outsidera, czułego jedynie wobec swojej szkolnej miłości. Niestety, nawet to do czasu. Miłość może i jest wieczna, ale w obsesji nie ma romantyzmu.
Pewnego dnia w czerwcu, niedługo przed końcem roku szkolnego, May w końcu zebrała się w sobie i postawiła się. Nie chciała spędzać kolejnej długiej przerwy na trzymaniu za ręce, przytulaniu, czy cokolwiek by tam Avery sobie wymyślił. Chociaż było to coś, co powinno w końcu dać do myślenia zakutemu łbowi chłopaka, nie stało się tak. Pokłócili się, bardzo, ale dziewczyna nie ustąpiła. Kiedy chłopak zamknął się w sali od języków razem ze swoją partnerką i odmówił wyjścia, ktoś rozsądny w końcu zdecydował się zawiadomić służby. Pracownicy ochrony szkoły wyprowadzili w końcu chłopaka do policyjnego wagonu xe hơi, przetransportowali go na komisariat, a stamtąd natychmiast do szpitala psychiatrycznego w Nowym Chicago. Nie widział wtedy nikogo oprócz pielęgniarzy przez prawie dwa tygodnie, które spędził w izolatce.
Mimo tego, był to prawdziwy początek jego życia.
Chłopiec z sąsiedztwa
Izolatka jest naprawdę nieprzyjemna. Chociaż Avery nie miał ochoty nikogo oglądać, niedobrowolne odcięcie od wszystkiego, co znał było bardzo intensywnym doznaniem. W takim złym sensie i w połączeniu ze szpitalnym jedzeniem, które było suche, niedobre i wszystko musiał jeść łyżeczką dla dzieci.
Pielęgniarz w asyście uzbrojonego ochroniarza przeprowadził go przez wąską i stromą klatkę schodową. Bardzo długo szli w górę i jeszcze przed połową Avery zaczął ciężko oddychać, starając się nadążyć za tempem, jakie narzucali mu dorośli przed nim i za nim. Potem przeszli do holu, przepełnionego różnego rodzaju personelem, Na koniec weszli do jasnego pokoju z niskim sufitem, gdzie siedzieli jego rodzice.
- Avery! - zabrała głos mama z troską. Przybiegła do niego i przytuliła, obejmując dłonią jego głowę i przytulając do siebie. Poczuł chłód jej rąk na karku i przerosło go uczucie wielkiej samotności, jaką odczuwał przez ostatni czas. Zaczął płakać, na co matka mu pozwoliła. Jej ramiona też zatrzęsły się po chwili, wskazując, że kobieta też się rozkleja.
- Dwadzieścia minut - zaanonsował pielęgniarz, zanim opuścił pokój. Teraz w sali była tylko rodzina i ochroniarz. Po długiej chwili w ciszy, trójka Hashihuchich usiadła na pufach (bo krzesłami można przecież zrobić coś komuś, albo sobie) i zaczęła rozmawiać.
Na początku Avery trzymał głowę na ramieniu mamy. Wzrok wbity miał w swoje dłonie, których skórki drapał, bojąc się tego, co ma nadejść.
- Chłopcze, twoja wychowawczyni powiedziała nam, że jesteś tu zamknięty, bo napadłeś na koleżankę - rzekł ojciec z bardzo poważną miną. Mężczyzna był w ogóle z rodzaju tych bardzo poważnych. To rozmowa z nim najbardziej przerażała piętnastolatka. W końcu byli tak blisko, zanim Avery zrobił to, co zrobił. Bardzo bał się zawieść ojca i wizja, że usłyszy jego rozczarowany, surowy ton głosu przyprawiała chłopaka o drżenie.
- Nie napadłem - zaczął tłumaczyć się nastolatek. - To było raczej coś innego.
- Czyli co? - spytała mama. Ona na pewno liczyła, że Avery ją uspokoi, zapewni, że to wszystko jedna wielka pomyłka, będą mogli pójść do domu i zapomnieć o tej sprawie. Syn nie miał dobrych wieści dla swojej rodzicielki, dlatego zabrał głowę z jej ramienia, zanim cokolwiek odpowiedział.
- To nie jest… - spróbował zacząć, niestety przerwali sobie z ojcem.
- Avery - tata powoli wyartykułował jego imię, poczekał, aż jego syn się uciszy i wtedy zaczął znów mówić ponownie. - Powiedz nam. Cokolwiek to jest, chyba zasługujemy, żeby wiedzieć.
- Zamknąłem się z May w sali i nie pozwoliłem jej wyjść, ani nikomu wejść - wyznał chłopak. Matka załamała ręce przy twarzy.
- Matko Boska - szepnęła.
- W jakiej znowu sali? - Wyjaśnienie ewidentnie nie usatysfakcjonowało ojca, który groźnie zmarszczył brwi. Avery poczuł, jak się kurczy, przerażony konsekwencjami własnych czynów.
- Nie pamiętam - przyznał szczerze piętnastolatek, ale zreflektował się na spojrzenie swojego płodziciela. - Znaczy, w sali od chemii.
Było to kłamstwo, bo za nic nie mógł sobie przypomnieć przebiegu całego tamtego incydentu. Od kiedy był w szpitalu był pod wpływem bardzo silnych środków sedatywnych, ale w grę wchodziły też emocje, które wtedy nim targały. Dysocjacja chłopaka była uzasadniona - niewiele umysłów byłoby w stanie przytomnie przeżyć taką dawkę bodźców.
- Avery, spokojnie, wyciągniemy cię stąd i coś poradzimy, okej? - zaproponowała mama, chwytając syna za ręce. Piętnastolatek uśmiechnął się do niej z nadzieją. Przeniósł wzrok na ojca, co sprawiło, że wszelkie dobre rokowania, jakie miał w głowie, zwiędły.
Dashi Hashiguchi to człowiek dość zdystansowany i chłodny, prześladowany przez własne traumy, które jego rodzice przywieźli ze sobą z Kogashimy. Szacunek, silny mężczyzna, głowa domu. Facet, który zarabia mniej niż swoja żona i w dodatku jest raczej dodatkiem do niej, a nie odwrotnie, nigdy nie zadowoliłby swoich rodziców. Chociaż Ebony, pani Hashiguchi, wierzyła, że jej mąż się rozwija i może się zmienić, niektórych rzeczy mężczyzna nie umiał przepracować.
Avery znał tę minę, którą teraz ojciec mu sprzedawał. Nigdy nie doświadczył jej w takim natężeniu, ale do tej pory oznaczała ona coś w stylu: “nie odzywaj się do mnie przez parę dni, a potem będziemy udawać, że tego nie było”.
- Tato? - wychrypiał chłopak przez ściśnięte i wysuszone stresem gardło. On i mama czekali jakiś czas, ale pan Hashiguchi nie odezwał się już ani razu podczas tej wizyty.
Kiedy pielęgniarz wrócił z zegarkiem w ręku, ojciec wymaszerował z pokoju i nawet się nie pożegnał. Mama z westchnieniami współczucia przytuliła swoje dziecko. Próbowała na siłę przekonać go, że wszystko będzie dobrze, że tacie przejdzie. Avery bał się powiedzieć jej, że wie, że kłamie. Uśmiechnął się więc i ukłonił się jej lekko, kiedy opuszczała pokój. Był to dobry moment, żeby dyskretnie otrzeć łzy, które wstąpiły mu do oczu na myśl, że czeka go kolejny, długi epizod środków uspokajających i izolacji. W tym momencie swojego życia naprawdę bał się, że to może być ostatni raz, kiedy widział swoich rodziców, albo co gorsza kogokolwiek.
Tym razem nie zabrali go do izolatki. Przenieśli go do sali szpitalnej, zupełnie przeciętnej, gdzie na cztery łóżka trzy były zajęte, włącznie z tym jego. Chłopcy w jego wieku nawet nie zauważyli, jak wchodził, bo skupieni byli na swoich telefonach.
Kiedy Avery zobaczył komórkę, natychmiast jego głowę zalały myśli o jego dziewczynie.
Chyba dziewczynie, bo po tym, co zrobił w szkole, może nie być już odwrotu. Mógł bezpowrotnie zaprzepaścić swoje szanse na spokojny, zdrowy związek z May, którą przecież tak strasznie kochał. Na samą myśl zrobiło mu się słabo, poczuł jak krew odpływa mu z palców u rąk i nóg. Obrócił się do pielęgniarza, który niemal już opuścił jego pokój.
- Czy ja też mogę mieć telefon? - szybko spytał, ale nie otrzymał odpowiedzi. Drzwi zasunęły się, a ich elektroniczny zamek po prostu kliknął, komunikując, że Avery jest teraz uwięziony w swoim nowym pokoju tak długo, jak nie przyjdzie ktoś zainteresowany jego losem.
Chłopak usiadł na swoim łóżku i złapał się za głowę. Zaraz po tym zaczął skubać skórki przy paznokciach, czując, jak odchodzi od zmysłów. Mógł myśleć tylko o
niej. Wiedział, że jest gotowy zrobić wszystko, żeby tylko dziewczyna mu wybaczyła i do niego wróciła. Mógłby nawet dla niej zabić. Nie wiedział, jakby miał to zrobić, ale był pewien, że mógłby.
- Zaraz cię zdejmie Piguła - wymamrotał chłopak na łóżku koło niego. Na początku myślał, że to nie do niego i nie zareagował, dopóki rówieśnik nie pomachał pokazowo ramieniem, żeby przyciągnąć uwagę Avery’ego.
- Ej, słyszysz mnie? - odezwał się. - Mówię, że cię Piguła zdejmie, jak będziesz się tak wkręcał.
- W nic się nie wkręcam - zaprzeczył od razu piętnastolatek. Jego rozmówca wzruszył ramionami i przewrócił oczami.
- Jak sobie chcesz, nowy - skwitował, po czym jednak podniósł się na łokciu i spojrzał na niego. - Zaraz, to ciebie przenieśli z izolatki, prawda?
Avery pokiwał głową, chociaż wstydził się niesamowicie. Kiedy w myślach przepraszał Boga, jego kciuk odniósł w końcu poważne obrażenia od paznokci i po palcach Hashigushiego popłynęła krew.
- Co zrobiłeś? - spytał z zainteresowaniem drugi chłopak, jego oczy niemalże się świeciły z zainteresowania. - Leżysz na psychotycznych, więc musiałeś coś grubego.
- Co? - Avery niewiele rozumiał. Jego współlokator wstał ze swojego łóżka i usiadł koło Avery’ego z szerokim uśmiechem, który trochę przerażał piętnastolatka.
- Zabiłeś kogoś? - spytał bardzo wprost tamten. Avery zaśmiał się nerwowo i pokręcił głową przecząco. Zatarł ręce z rannym palcem o siebie.
- Nie, nie, ja… Nie wiem czemu, ze mnie jest raczej taki chłopak z sąsiedztwa - odparł w końcu. Jego psychika w ten sposób wzbraniała się przed zaakceptowaniem, że zrobił coś źle, czy że miał z czymś problem.
- Dobra matole, nie pierdol, każdy wie - wyjaśnił go rozmówca z rozbawieniem. Zaraz po tym jednak wstał i szybko położył się na swoim łóżku bez ruchu. Avery zmarszczył brwi zdziwiony, a potem obejrzał się na drzwi, których elektroniczny zamek zachrzęścił głośno. Zanim się obejrzał, leżał już na łóżku w tak zwanych “pasach”, a w ramię pielęgniarz pompował mu coś poprzez dużą igłę. Sekundy później wizja mu się rozmyła. Nie było mowy o żadnym sprzeciwie, piętnastolatek po prostu upadł na swoje nowe łóżko, do którego przypięto jego kaftan bezpieczeństwa karabińczykami.
Ziemia obiecana
Cały swój dobytek Avery mógł zmieścić w jednej torbie sportowej. Prawie trzy, długie lata w szpitalu i tylko jeden bagaż - oczywiście nie licząc tych emocjonalnych. “Cóż, przynajmniej nie mam dużo do dźwigania” - pomyślał chłopak, kiedy stał już za bramami szpitala psychiatrycznego w Nowym Chicago. Dziś wracał do domu. Bał się tego wydarzenia, chociaż zdecydowanie się cieszył i gotów był dbać o swoje pozytywne myślenie, czego nauczył się na szpitalnych zajęciach.
Myślał, że rodzice odbiorą go zza szpitalnych drzwi, tak się jednak nie stało. W dodatku nie napotkał ich do samego końca, dopóki nie przekroczył bram swojego domu w Ngã Tư. Był pełnoletni, dlatego poruszanie się po planecie bez żadnego zwierzchnictwa powinno być czymś normalnym, ale on przecież od lat siedział zamknięty w puszce, w której nawet łazienka jest monitorowana. Nie do końca umiał funkcjonować bez solidnego i jasno określonego zwierzchnika. Między innymi dlatego nie mógł się doczekać, aż nie wróci do rodziców. Oni od zawsze stanowili dla niego autorytet, poza oczywiście epizodem, gdzie wpadł w tę długą psychozę kiedy miał piętnaście lat, ale dzięki lekom, które dobrano mu w szpitalu, nie myślał już o swojej przeszłości z lękiem.
Kiedy w końcu znalazł swój domowy adres, niemal nie poznał budynku do którego miał wejść. Całe miasto bardzo się zmieniło przez te lata, ale miejsce w którym kiedyś mieszkał wydało mu się nie do poznania. Niegdyś odizolowany hangar stał teraz w szeregu z innymi, do których drzwi umieszczone były wzdłuż szarawej kładki, oddzielone barierkami na kody personalne. Avory wybrał drzwi, które wydawało mu się, że prowadzą do jego domu i wszedł do środka, zadowolony, że trafił i wciąż pamiętał wszystkie niezbędne zabezpieczenia.
- Wróciłem! - zawołał, kiedy już przeszedł korytarz prowadzący od drzwi do mieszkania. Nie usłyszał żadnej reakcji, jednak z wnętrza mieszkania dobiegała go jakaś rozmowa, więc po zdjęciu butów po prostu pokierował się w stronę dźwięków.
W salonie zauważył w końcu mamę, do której uśmiechnął się promiennie. Kobieta na jego widok najpierw osłupiała, potem uśmiechnęła się nieszczerze, następnie obejrzała na drzwi do kuchni, aż wróciła wzrokiem do swojego syna i przywołała znowu ten sam, fałszywy uśmiech.
Rozmową, którą słyszał, okazał się dialog ojca przez telefon. Wrzeszczał tak głośno, że było go słycha nawet przez szyby drzwi. Avery odłożył torbę na ziemię i usiadł koło mamy na dużej kanapie, patrzył na nią zmartwiony.
- Co się dzieje? - zapytał rodzicielki. Ona nie zrezygnowała ze swojego uśmiechu, za to zaczęła kiwać się do przodu i do tyłu, jakby była w jakimś tragicznym lęku.
- Mamo - odezwał się znowu. Starał się mówić kojąco i spokojnie. Kobieta w końcu odetchnęła głębiej, kiedy Avery dotknął jej ramienia. Schowała twarz w dłoniach, po czym zaczęła płakać. Osiemnastolatek niewiele rozumiał z tego, co się działo, ale jedyną sensowną reakcją wydawało mu się przytulenie kobiety i tak też zrobił. Ona wtuliła się w silne ramiona syna i pogrążyła się w szlochaniu. Jej łez było więcej, niż wody za oknami ich domu.
W końcu z kuchni wyszedł tata. Nie uśmiechnął się na widok syna. Wskazał na drzwi wejściowe ręką, w której trzymał telefon.
- Czeka już na ciebie xe hơi. Idź już.
- Co? Co się dzieje? - zaniepokoił się natychmiast. Ojciec podszedł i odsunął od niego mamę, która płakała teraz histerycznie. Avery nie sięgnął za nią ramionami. Nie rozumiał sytuacji w jakiej się znajdował i nie chciał wykonać żadnego pochopnego ruchu. Wstał z kanapy, podążając za gestem, jaki wykonał tata. Kiedy ten wskazał palcem drzwi, Avery posłusznie wziął torbę, którą przed chwilą odstawił i poszedł w stronę drzwi wejściowych. Jak pies, chłopak obejrzał się na tatę.
- Nie wiem, co się dzieje - niepewnie wymamrotał, patrząc na ojca prosząco. Nie chciał nigdzie iść. Dopiero co wrócił i miał natychmiast wyjść? Dlaczego?
- No już, nie utrudniaj tego matce i mi.
- Ale gdzie ja mam iść? - spytał smutny. Odpowiedzią było twarde, ojcowskie spojrzenie, dlatego chłopak obrócił się i złapał za klamkę. W tym samym momencie usłyszał głos z wnętrza mieszkania.
- Mamo? Tato? Mogę już wyjść? - zadał pytanie jakiś dziecięcy głos. Avery obrócił się, chcąc zobaczyć, o co chodzi, ale ojciec zagrodził mu drogę. Jeszcze raz wskazał swojemu synowi drzwi. Chłopak wyszedł z domu na długi korytarz, tata zamknął za nim drzwi i zasłonił ich przeszklony panel żaluzją. W tym mniej więcej momencie Avery dostał powiadomienie na telefon, że przed budynkiem stoi oczekujący na niego pojazd. Nie widząc innych opcji, podążył do xe hơi z wzrokiem wbitym w podłogę i dłońmi zaciśniętymi na pasku torby.
Wsiadł do małego wagonika i usadowił się na jednym z miejsc siedzących. Gdy pojazd ruszył, na ekranie komórki chłopak sprawdził swoją destynację.
Był nią port dla statków kosmicznych. Chłopak rozumiał coraz mniej i mniej. Oszukiwał się, że jest to jakiś dziwny, pokręcony żart, którego nie rozumie, bo przez trzy lata siedział w psychiatryku. Miał na to jednak coraz mniejszą nadzieję. Zbierało mu się na płacz od nadmiaru wrażeń. Po chwili dopiero przypomniał sobie, że dostał w szpitalu leki na takie okazje. Dyskretnie przyjął diazepam, starając się nie rzucać w oczy. Po chwili zaczęło mu się robić trochę lepiej i odeszła przynajmniej chęć popłakania się w komunikacji publicznej.
W porcie na chłopaka miał ktoś czekać, taką przynajmniej informację otrzymał przez aplikację przewozową, ta niestety nie mówiła kto, ani jak wygląda. Nie miał pojęcia, jak ma znaleźć tę osobę w takim wypadku, ale nie wiedział tylu rzeczy, że jeszcze jedną dodatkową nawet się nie przejął. Gdy wysiadł z wagonika, niemal natychmiast podszedł do niego starszy mężczyzna. Powoli, widocznie zgarbiony i w dość osobliwym ubraniu. Uśmiechnął się do Avery’ego i wyciągnął do niego rękę w ramach powitania. Chłopak jednak nie znał tego gestu, nie wiedział, co ma zrobić. Po krótkiej, chwilowej niezręczności, starszy człowiek zaśmiał się i zabrał swoją dłoń.
- Przepraszam Cię, chłopcze. Rozumiem, że w kolonii nie witacie się w ten sposób?
- Nie, nie witamy - odparł Avery niepewnie.
- Jestem z Ziemi. Nazywam się Bohdan Kenyon, jestem twoim…
- Moim dziadkiem - dokończył razem z mężczyzną chłopak. Powietrze zastygło mu w płucach, kiedy śledził wzrokiem twarz mężczyzny. Teraz, gdy wiedział, to faktycznie widział podobieństwo i to całkiem spore. Mieli te same oczy, bardzo podobne rysy twarzy.
Mężczyzna miał kręgosłup i ciało dość wygięte - inaczej bowiem nie da się opisać tego, co robi z ciałem wieloletnia praca w przewozie międzyplanetarnym. Dekontaminacja , chociaż na bardzo wysokim poziomie, nadal pozostawia dużo do życzenia. Bardzo wielu przewoźników mieszkało na Callisto przynajmniej okresowo i można było rozpoznać ich przez charakterystyczne zmiany, jakie pozostawiły na nich lata kosmicznych podróży, dlatego Avery wiedział od razu, jaką profesją zajmuje się mężczyzna. Tudzież zajmował.
- Nie jechałem do kolonii już tyle czasu, że niemal zapomniałem jak wyglądają te rejsy. Przysięgam, tydzień w rakiecie to kiedyś było piekło, a teraz parę dni, własne łóżko, nawet jedzenie już nie takie najgorsze.
- Mhm - mruknął Avery, przesuwając wzrokiem po porcie rakietowym. Nigdy wcześniej nie był na powierzchni, całe swoje życie spędził pod wodą i widoczne za ogromnymi, przeszklonymi ścianami lądowisko i rozciągający się wszędzie nieboskłon były niepokojące. Obrócił się do swojego dziadka, którego też przecież widział pierwszy raz i w końcu zadał pytanie, na które nie potrafił się zdobyć od początku spotkania.
- Czy będziemy lecieć na Ziemię?
- Rodzice nic ci nie powiedzieli? - spytał Bohdan i zmarszczył krzaczaste brwi niemal po sam nos.
- Nie, tylko wszedłem do domu i wyszedłem - przyznał chłopak, wskazał na swój bagaż. - To wszystko, co mam ze sobą. Wszystko, co mam, tak naprawdę.
- Panie Boże - jęknął dziadek ze zdenerwowaniem. - Wyjaśnię ci wszystko na promie. Sam będziesz mam nadzieję tak miły i wyjaśnisz mi trochę rzeczy, które nie mogły przejść twojemu ojcu przez gardło, na przykład co to za historia, że zamknąłeś dziewczynę w sali i wysłali cię za to do szpitala?
Avery poczuł, jak się czerwieni. Wstyd zalał go całego, na samą myśl o opowiadaniu historii swojego zamknięcia niemal obcej osobie robiło mu się słabo. Miał jednak wrażenie, że jest to dziadkowi winny. Chyba. Na swoje pytania dalej nie znał odpowiedzi.
- Ja też wszystko opowiem - zaczął pokornie Avery. - Jeśli jednak mógłbym prosić, żeby na moje pytania też dziadek odpowiedział, byłbym zobowiązany.
- Ah, oczywiście - upomniał starszy mężczyzna sam siebie. - Tak, lecimy na Ziemię. Mama i tata wysyłają cię do szkoły w Las Vegas.
- Na Ziemii? - upewnił się Avery. Nie znał geografii planety-matki ludzkości zbyt dobrze. Dziadek pokiwał głową, upewniając go w tym, w co bardzo nie chciał wierzyć.
- Na długo?
- Z tego, co mi wiadomo, to bezterminowo. Idziesz do tej samej szkoły, do której wyprawiliśmy twoją mamę, kiedy miała czternaście lat. Ile ty masz?
- Osiemnaście.
- Przygotuj się, że będzie to bardzo poszerzające światopogląd doświadczenie.
- Co to znaczy? - spłoszył się Av.
- Cóż, na Callisto tego nie macie, ale na Ziemi mieszkają mutanci.
- Oh, no tak! - Chłopak aż zakrył usta dłonią, przypominając sobie lekcje historii. - Czy jest ich… Dużo? I czy to są jeszcze ludzie, czy nie?
- Sam będziesz musiał zobaczyć, Avery. Uwierz jednak, że trafisz prosto w paszczę lwa. W sam środek wydarzeń.