grupy: specjaliści
godność: Caine Matthew Hammond
wiek: 01:12 PM, piątek, 20/09/2289, panna, 34 lata
rasa: człowiek
miejsce urodzenia: San Francisco, Kalifornia
miejsce zamieszkania: Waszyngton, D.C, Dystrykt Kolumbii
funkcje: przewodniczący kampanii prezydenckiej
rodzice: matka Georgia Hammond, z domu Williams, relacje bardzo dobre; ojciec Charles Hammond, relacje bardzo dobre
inna rodzina: brat Abel Hammond; babcia od strony mamy Eustice Williams, relacje dobre; babcia od strony mamy Gwen Williams, relacje ambiwalentne
status majątkowy i źródło utrzymania: bogactwo, od lat marketingowiec, od kilku lat przewodniczący kampanii prezydenckiej kandydata na prezydenta
religia: gorliwy ateista
grupa krwi: BRh-
kondycje psychiczne: migreny
przyjmowane leki: brak
historia leczenia: brak
cechy rozpoznawcze i charakterystyczne: 195 cm wzrostu, bardzo wysportowany, biały, brązowe włosy, oczy zielone, obiektywnie dość atrakcyjny fizycznie, posiada proste znamię na prawej pachwinie i ramiona w piegach, ma niesłychanie dobrą reputację w branży, czym może onieśmielać, chociaż stara się być raczej przystępny
historia postaci: Caine uśmiechnął się do klienta, po czym poprawił się na krześle i złożył dłonie przed sobą.
- Chciałbym, żeby nie zrozumiał pan mnie źle. Zapłacimy panu bez względu na wynik wyborów. Informuję jedynie, że mój klient jest bardzo skupiony na wygraniu i jeśli Bóg pozwoli, żeby to właśnie on został prezydentem Ameryki, chcielibyśmy nawiązać dłuższą współpracę.
- Nie wątpię. - Caine nie zmienił pozycji. - To bez wątpienia prestiżowa posada na którą czeka wiele osób w całym kraju.
- Dokładnie tak. Jednak zgłoszenie się do specjalisty jest najbardziej sensownym ruchem.
Wybory miały się odbywać już w przyszłym roku. Jak zwykle, na stołek prezydencki czaiła się masa osób. Caine kiedyś widział siebie na miejscu człowieka, który mógłby trzymać Stany Zjednoczone w dłoni. Czas jednak zrewidował jego marzenia i zrozumiał, że dużo bardziej, niż na figuratywnej posadzie w Białym Domu, zależu mu na prawdziwej władzy. I prawdziwych pieniądzach.
- Proszę pana - zaczął Hammond, nie tracąc uśmiechu. - Jestem niesłychanie zaszczycony. Pana klient bez wątpienia wygra z moją pomocą.
- A więdz zgadza się pan? - Mężczyzna z radością klasnął w dłonie. - Wspaniale. Poinformuję resztę sztabu, że mamy pana na pokładzie.
- Nic takiego nie powiedziałem. - Caine zwinął wargi w wąską linię. Miał ogromnie mało energii i cierpliwości dla tych, którzy przeinaczali jego słowa wedle swojego widzi mi się. Gdyby myślenie życzeniowe przynosiło zyski, na świecie nie byłoby problemu biedy.
- Oh. - Mężczyzna speszył się. Podążył wzrokiem za Caine, który wstał i podszedł do jednego z okien w swoim gabinecie. Rozejrzał się po panoramie San Francisco. Zatrzymał wzrok na słynnym od stuleci czerwonym moście linowym.
- Wie pan, ile kosztował Most Golden Gate? - spytał swojego gościa Hammond. Ten poprawił się na krześle, zupełnie, jakby zrobiło mu się w tej rozmowie niewygodnie.
- Obstawiam, że kilka milionów.
- Kilkadziesiąt. - Caine odwrócił się do mężczyzny. - Ponad trzydzieści, licząc konserwację.
Gość pozostał milczący.
- Ale zarobił na swoje utrzymanie. Przez cały okres swojego istnienia właściciele i miasto pozyskali wiele miliardów dolarów. Zysków w sektorach takich jak usługi, czy turystyka, pewnie nawet ciężko byłoby oszacować.
- Do czego pan zmierza, panie Hammond? - spytał mężczyzna, dłużej nie wytrzymując niepewności.
- Zmierzam do tego, że żeby zyskać, trzeba najpierw zainwestować. W dodatku, proszę mi wybaczyć, ale ja - Caine usiadł z powrotem przy biurku. - Nie jestem mostem, a pana klient zarobi zdecydowanie więcej miliardów, niż kilka. Dlatego też nie wejdę w żadną umowę, dopóki nie dopiszemy do mojego gwarantowanego wynagrodzenia jednego zera na końcu. Natomiast - tu Caine obrócił stronę umowy czubkiem długopisu. - W przypadku wygranej, będą to dwa zera. Oraz aneks o gwarantowanej współpracy po wyborach.
- Pana warunki są dość wygórowane jak na kogoś, kto dostał okazję, aby pracować razem z przyszłym prezydentem USA.
- Pana warunki nie pozwalają, żeby marudzić w ten sposób. - Caine zaśmiał się krótko. - Ja nie chcę wygrać wyborów. Przynajmniej póki co. To pan i pana klient chcą, a uwierzcie mi, przy aktualnej analizie puli wyborczej, to beze mnie po prostu nie dacie rady.
- Panie Hammond, nawet jeśli przystaniemy na pana warunki w tej chwili, umowa i tak będzie musiała przejść przez analizę prawną, księgową, jeśli wziąłby pan propozycję taką, jaką ja panu przedstawiam, wtedy moglibyśmy uścisnąć sobie dłonie i zaczynać od razu…
- Z tego co rozumiem, to panu się spieszy. Nie mnie. - Caine znów założył dłonie swobodnie przed sobą. Mężczyzna naprzeciwko niego otarł dłonią czoło spocone od stresu.
- Cóż, tak jak mówiłem, propozycja z pana strony i tak musi przejść jeszcze przez przeróżne analizy, ale…
- Proszę mi mówić Caine - powiedział Hammond i wyciągnął rękę do rozmówcy, przy okazji ratując go przed gubieniem się dalej we własnych słowach. - I jasne. Moja asystentka wyśle dokumenty do podpisania.
- Postaramy się wraz ze sztabem wyborczym odpowiedzieć jak najszybciej. - Mężczyzna uścisnął dłoń Caine, który uśmiechnął się przyjaźnie.
- Oczywiście. Moje biuro daje aż dwa tygodnie na odpowiedź.
- Co? Ale to przecież…
- Oj, no i minęło nasze pół godziny - Caine przerwał swojemu rozmówcy, patrząc na hologram zegarka na swoim przegubie. - Każda minuta jest później dodatkowo płatna w recepcji.
Mężczyzna siedział niepewnie na krześle. Powieka drgnęła mu stresowo.
- Do zobaczenia - powiedział marketingowiec pewnie, otwartą dłonią wskazując drzwi do swojego gabinetu. Kiedy potencjalny klient wyszedł, Caine nalał sobie wody z lewitującej tacy magnetycznej. Zerknął w kalendarz, po czym wstał i rozciągnął się. Wyszedł z gabinetu na korytarz, poprawiając mankiety. Spotkał się wzrokiem ze swoją asystentką i uśmiechnął się. Kobieta odwzajemniła uśmiech i oboje zaśmiali się krótko. Mężczyzna podszedł do jej biurka i nachylił się do niej, opierając obie dłonie na meblu.
- Byłem okropny - powiedział z rozbawieniem. - Wiesz, że to przedstawiciel tego kandydata na prezydenta, który jeszcze kilka tygodni temu się wyoutował?
- Panie Hammond, to brzmi na bardzo trudnego klienta.
- Tak, bardzo nie chcę tej roboty. - Wyprostował się i rozmasował spięty kark. - Mam wystarczająco stresowych zleceń, żeby jeszcze pakować się w politykę.
- A co, jeśli wezmą ofertę?
- Jennifer, proszę cię. Podałem im cenę z kosmosu.
- Czy chce pan opinii? - spytała kobieta, przymykając laptopa.
- Nie bardzo. A masz jakąś na podorędziu?
- Um - kobieta zawahała się. - Myślę, że odrzucenie takiej oferty może potem pana gryźć w ambicję.
- Może masz rację. Decyzja tak czy inaczej pozostaje na mnie. - Caine patrzył na asystentkę intensywnie. - Ale ciekawy dobór słów.
- Co ma pan na myśli? - Kobieta zarumieniła się lekko.
- Gryźć. Zaczepiać. - Mężczyzna przesunął kciukiem po swojej dolnej wardze. - Co robisz dzisiaj wieczorem?
- Absolutnie nic. Czy to propozycja?
- Jeszcze nie wiem. - Caine z uśmiechem ruszył do gabinetu. - Możesz być pod telefonem.
Bitcoin wskoczył na łóżko i położył się w nogach. Jennifer przytuliła się do Caine, który z kolei już przyklejony był do telefonu. Sprawdzał maila, wiadomości ze strony, giełdę - wszystko, co już z wygody miał w otwartych kartach. Kobieta westchnęła cicho, widząc, jak mężczyzna zaczyna odpisywać na maila. Podniosła się i rozejrzała za swoimi ubraniami. Sama sięgnęła po komórkę, żeby sprawdzić przychodzące wiadomości.
- Myślę, że nie zostanę dzisiaj na długo.
- Mhm. - Caine ciągle wpatrzony był w ekran telefonu. Kobieta wstała i zaczęła się ubierać.
Komórka mężczyzny niespodziewanie się rozdzwoniła. Jennifer obejrzała się na mężczyznę, jednocześnie podskakując na jednej nodze, żeby wcisnąć się w dopasowane spodnie. Caine odłożył telefon ze złością, pozwalając mu dzwonić. Podniósł się i schował twarz w dłoniach, końcami palców mierzwiąc sobie grzywkę. Jennifer porzuciła ubieranie się i usiadła na łóżku. Objęła ramię mężczyzny, patrząc na niego z troską. Pogłaskała go po plecach i westchnęła, świadoma, co się właśnie dzieje. Zawsze tak było w takich momentach.
- To Abel? - zapytała. Mężczyzna pokiwał głową, odsłaniając twarz. Dmuchnął, chcąc zwiać z twarzy luźny kosmyk włosów. Wyglądał tak, jak się czuł. A czuł się zmęczony, sfrustrowany, niezadowolony. Spojrzał na Jennifer z zastanowieniem. Złapał jej podbródek i przysunął ją do siebie, następnie pocałował krótko. Kobieta wstrzymała oddech na chwilę.
- Wiesz, że w liceum mówił na mnie człowiek bóbr? - powiedział mężczyzna z rozbawieniem. Jennifer nie mogła powstrzymać parsknięcia.
- To przez nos. Przeklęta babcia. - Uśmiechał się szeroko, widząc, jak jego towarzyszka się śmieje. Objął ją mocno i przyciągnął do siebie. Kiedy leżała, oparta plecami o jego uda, schylił się i pocałował ją raz jeszcze.
- W zasadzie to w ogóle mało wiem o tym, jaki byłeś w liceum - powiedziała kobieta. - Albo w ogóle wcześniej. Opowiedz mi coś.
- O nie, nie, nie. - Odsunął się od niej, kręcąc głową pewnie. - Jenny, możemy uprawiać seks. Z wielką chęcią, ale nie wpędzaj mnie w żadne wyznania.
Chociaż dalej się uśmiechał, myśli o przeszłości nie były dla niego proste. Spokojnie mógł powiedzieć, że czasy szkolne to była najlepsza część jego życia. Miał oczywiście też mniej przyjemne wspomnienia, nie było jednak porównania między nimi, a tym, co było dobre.
Przyszło do niego wspomnienie wiecznej imprezy, jaką było liceum i następujące po nim studia. Wieczory spędzone na wygłupach, weekendy na piciu ze znajomymi, lepszymi i gorszymi. Kac na zajęciach, który dało się przeżyć, dzięki sile młodości i wsparciu przyjaciół, którzy byli w tym samym stanie. Teraz… Wychodzenie z przyjaciółmi raz na dwa tygodnie, żeby nawzajem uaktualnić wiedzę o swoich życiach, chrzciny, małżeństwa dookoła, tymczasem Caine bardzo, bardzo nie chciał życia w stagnacji, jakie serwował klasyczny scenariusz dla mężczyzny w jego wieku i na jego poziomie ustatkowania. Z drugiej strony, on miał na utrzymaniu dwójkę rodziców, okazjonalnie brata i psa. Bitcoin wcale nie był tani.
- Zamówię ci powrót do domu. - Pogłaskał Jennifer po włosach. Kobieta spojrzała na niego zaskoczona.
- Nie muszę jechać, jeśli nie chcesz.
- Jedź. Ja i tak chyba mam pracę. - Mówiąc to, mężczyzna wysunął się spod swojej towarzyszki i wstał. Po drodze złapał też swój telefon, do którego wrócił momentalnie. Sprawdził liczbę nieodebranych połączeń i zacisnął wolną dłoń w pięść. Wrzucił na siebie dresy i wyszedł z sypialni. W gabinecie czekał na niego domowy komputer i masa plików do zgrania na mobilny czytnik, żeby jutro w pracy móc wziąć się za tworzenie strategii marketingowej dla firmy Bardenburrych.
Usiadł do biurka i otworzył pocztę. Zobaczył nowego maila, szyfrowanego dodatkowo. Otworzył go i załamał ręce przed sobą. Wiadomość pochodziła z rządowego adresu. Caine już wiedział, co się święci.
”Panie Hammond, po wnikliwej analizie z osobami konsulującymi, przyjmujemy Pana ofertę i niniejszym wysyłamy wszystkie dokumenty niezbędne do zaczęcia współpracy. Ze względu na naglącą sytuację, prosimy o odpowiedź w przeciągu… Bla, bla, bla…”Caine stuknął czołem o biurko. Zaraz się wyprostował, żeby przyciągnąć do siebie telefon i przesłać kopie maila do kancelarii prawnej, z którą współpracował. Niestety, nie cały świat był tak oddany pracy jak on, dlatego na odpowiedź pewnie mógł liczyć dopiero rano. Zdecydował, że sam przeczyta dokumenty, żeby się w nich zorientować.
Jennifer zapukała do otwartych drzwi. Mężczyzna nie podniósł wzroku, chociaż zarejestrował, że kobieta pojawiła się w przestrzeni.
- Będę wychodzić - powiedziała ciemnowłosa.
- Mhm - mruknął Caine.
- Zamówisz mi ten dojazd?
- Wiesz co kochana, zamów sobie sama i weź fakturę - stwierdził mężczyzna, po czym podniósł wzrok na moment i uśmiechnął się. - Do zobaczenia w pracy.
Jenny wyszła bez pożegnania. Hammond poczekał tylko, aż usłyszy charakterystyczny trzask samo-zatrzaskujących się drzwi i gdy ten dobiegł jego uszu, kompletnie przestał zwracać uwagę na otoczenie, utonął w swojej pracy.
Miał przed sobą początek przeogromnej kampanii za obrzydliwie duże pieniądze. Wiedział, że będzie zmuszony zamknąć parę projektów, żeby znaleźć na to czas. W tym swój prywatny projekt: “rodzinka”, który miał na celu pogodzenie Abla z rodzicami i rzeczywistością. Mogłoby to się więc równie dobrze nazywać: “projekt brat”, ale nazwa tak naprawdę nie miała znaczenia, Caine miał przed sobą po prostu życiową decyzję.
Caine z radością wszedł do mieszkania swojego najlepszego przyjaciela. Mężczyźni przywitali się głośno, wpadając sobie w objęcia i tradycyjnie klepiąc się po plecach. Kiedy odsunęli się od siebie, Hammond zaprezentował butelkę wódki z górnej półki, którą przyniósł jako prezent. Przyjaciel przyjął ją z radością i skłonił się kurtuazyjnie.
-
Świetnie cię widzieć, Caine. - Przywitał go, w końcu słowami, przyjaciel.
-
Ciebie też - odpowiedział sam witany. Rozmowa odbywała się po chińsku, nic w tym jednak dziwnego. W końcu znajdowali się w Imperium Macedońskim.
Mężczyźnie zdarzało się czasem przyjeżdżać na domówki, które organizował jego znajomy ze studiów. Poznali się, bo chodzili razem na lektorat z zaawansowanego chińskiego. Renshu, który pochodził z Tianjin, poszedł po prostu na łatwiznę, ale dzięki jego lenistwu Caine bez problemu zaliczał wszystkie egzaminy. Wiedzą swoją, albo przyjaciela.
Bardzo dobra sytuacja finansowa Caine sprawiała, że zjawienie się na imprezie kilkaset kilometrów dalej tylko i wyłącznie dla funu, nie stanowiło żadnego problemu. O ile tylko chciało mu się wyjeżdżać gdzieś w piątkowy, lub sobotni wieczór. Tym razem piątkowy. I tym razem mu się chciało.
Impreza, która początkowo odbywała się na stojąco, szybko zweryfikowała moc głowy uczestników. Część już się zwinęła, na tarasie zebrał się tłumek palących, a w łazience ktoś już rzygał. Caine i Renshu siedzieli na wysokich fotelach w kuchni i rozmawiali od naprawdę dawna o masie rzeczy. O pracy, o polityce, o kursie kryptowalut. Kiedy już Amerykanin nagadał się o aktualnych okolicznościach swojej pracy, Macedończyk podjął temat miłości.
- Wiesz, rodzice znaleźli mi narzeczoną - powiedział mężczyzna ze smutny uśmiechem. Caine uniósł brwi w szoku. Poważnie się zastanawiał, czy się nie przesłyszał.
- Narzeczoną? W sensie, kobietę? - spytał, na co Renshu pokiwał głową i pociągnął długi łyk alkoholu ze szklanki.
- To z nazwy zazwyczaj są kobiety.
- Ale przecież jesteś… - Renshu przerwał przyjacielowi, przykładając palec do ust. Ten wychylił się lekko na krześle i rozejrzał się skonsternowany.
- Przecież homoseksualność jest od lat legalna w Imperium.
- Może sobie być legalna, ale od kiedy jestem poważnym biznesmenem i reprezentuję rodzinę, to muszę być przecież perfekcyjny.
- I bycie gejem odejmuje perfekcyjności?
- Niestety tak.
Obaj mężczyźni pociągnęli łyki alkoholu ze swoich szklanek. Caine pamiętał, jak całowali się na imprezie X czasu temu, a dzień później Renshu zrobił coming out. Chociaż sam siebie mógł określić co najwyżej jako bicurious, chciał być wsparciem dla przyjaciela i parę razy bił się z jakimiś palantami, którzy chcieli zrobić jego przyjacielowi krzywdę. Wydawało mu się to tak oczywiste, żeby nie wykluczać kogoś ze względu na orientację. W końcu nikomu nie robiło to żadnej krzywdy, kogo Renshu wolał kochać. Bzdurna tradycja, która stała za unieszczęśliwieniem młodego chińczyka, nie była niestety napakowanym karczkiem, którego wystarczyłoby fizycznie spacyfikować, żeby przestał gadać bzdury. W mocy, tradycję trzymały przede wszystkim oczekiwania rodziców. Chociaż z tego co pamiętał, to ojciec i matka mężczyzny nie należeli do okropnych tradycjonalistów, ale żyli w obawie, o to: “co pomyślą inni”. Przynajmniej dzięki przesadnemu analizowaniu reakcji otoczenia Renshu był takim dobrym marketingowcem. Chociaż tyle zawdzięczał swoim rodzicom.
Rodzice Caine nigdy nie mieli problemu z orientacją, czy płcią swoich synów. Kiedy w podstawówce mężczyzna miał epizod wahań swojej tożsamości płciowej, matka bardzo wspierała go emocjonalnie, a ojciec dostarczył masę informacji o tym, czym jest queer i co w ogóle oznacza identyfikacja. Po queerowości Caine został tylko gust muzyczny i wiedza, mógł mieć jednak pewność, że w razie potrzeby, będzie potrafił być wsparciem dla kogoś w otoczeniu.
Caine często myślał, ile ma szczęścia, że jego poglądy pokrywają się z poglądami jego starych. Obserwując ich relację z Ablem, mężczyzna nie miał pojęcia, jak miałby sobie poradzić z taką ilością rozczarowania i złości ze strony starych. Zastanawiał się nawet, czy podejście rodziców jest aby na pewno współmierne do “winy” jego młodszego brata, jakim był wybór ścieżki życiowej, ale sam Caine się z nim nie zgadzał na większości z tych płaszczyzn, dlatego nie potrafił (albo nie chciał) obiektywnie podchodzić do tego konfliktu.
Główną osią sporu pomiędzy Ablem i Caine były oczywiście mutanty. Jego brat jak osioł upierał się, że: “mutanci też ludzie”, tymczasem przeczyła temu nie tylko biologia, ale też sytuacja na świecie. Otaczające ich ataki renegatów, o których mówiło się w wiadomościach, niestabilna sytuacja w Afryce, konflikt zbrojny w Federacji Europy - Caine nie miał pojęcia, jak Abel może ignorować te absolutnie oczywiste przesłanki na temat niebezpieczeństwa, z jakim wiązała się asymilacja osób zmutowanych. On nawet nie opowiadał się za zabijaniem tych ludzi, tylko za leczeniem w wyspecjalizowanych placówkach, a jego młodszy brat i tak nazywał go konserwatystą.
”Abel, czy ciebie w ogóle nie interesuje rzeczywistość? A, no tak, nie interesuje, bo gdyby było inaczej, to rzuciłbyś tę całą magię w cholerę!”Prawdopodobnie nigdy nie dojdą na tej płaszczyźnie do porozumienia. Tak długo, jak do Abla nie dotrze, że dzieciństwo się skończyło i magia nie istnieje, to w końcu nie mieli o czym rozmawiać.
- Wracając jeszcze do pracy, gdzie ci się układa - powiedział Caine do przyjaciela i poklepał go po ramieniu. - Świetna robota z tym skandalem w Europie. Nie wiem, jak wpadłeś na to, że wyciekiem gazu można przykryć wojskowe manewry w szkole, bo nie brzmi to, jakby mogło się zrodzić w zdrowej głowie, ale i tak gratuluję.
- Czy ty pijesz czystą wódkę? - Renshu niespodziewanie zmienił temat, wskazując na szklankę przejrzystego płynu, jaką Caine miał w dłoni.
- Oh, nie, z wodą. I cytryną.
- I kto tu nie ma zdrowej głowy?
- Wiesz, ile te wszystkie soki mają kalorii? Nie zmieściłbym tego w diecie za nic w świecie.
- Dzień dobry. - Caine przywitał się z osobami pracującymi w recepcji. Dziewczyna, z którą kiedyś sypiał, Donna, zrobiła zdziwione oczy na jego widok.
- Dzień dobry, nie miał pan wyjechać na weekend?
- Wyjechałem. - Mężczyzna uśmiechnął się, czekając na windę. - Będę wdzięczny za aspirynę do mojego gabinetu.
Nie czekając na odpowiedź, wszedł do windy. Na czytniku otworzył sobie teczkę z dokumentami, jaką przesłała mu już kancelaria. Posortował sobie teksty ze względu na priorytet, jaki według niego miały i z westchnieniem przyjrzał się miejscu na podpis elektroniczny pod jego nową, polityczną umową. Świadomość, że może zrezygnować i po prostu tego przypadku nie wziąć, była nie do zniesienia, bo wtedy musiałby realnie coś odpuścić, tymczasem nie było w nim miejsca na porażkę, a tak właśnie myślał o zrezygnowaniu. Ambicja, która kazała mu tak myśleć, umieściła go w miejscu, w jakim był teraz, czyli we własnym gabinecie w wieżowcu, na szczycie San Francisco.
- Tato, nie mogę teraz niestety rozmawiać, jestem już w pracy od… Czterech minut. - Powiedział do ojca, który zadzwonił do niego przed chwilą. Przerzucił oczami, słysząc sprawę z jaką dzwonił do niego rodzic.
- Nie, nie mam pojęcia, jak uruchomić automat z french pressem. Ja ci go tylko kupiłem. - Był całkiem rozbawiony, ale poniedziałkowy stres już dawał mu się we znaki. Musiał skrócić poranną przebieżkę o prawie pełne pięć minut przez powalający ból głowy z jakim się obudził.
Z mglistego wspomnienia klubu ze striptizem do jakiego w końcu trafili z jakimiś ludźmi, których poznał na imprezie u Renshu, wyrwało go markotne mamrotanie ojca.
To zawsze ustawiało go do pionu.
- Tato, otwieram sobie właśnie instrukcję - powiedział i faktycznie tak zrobił. - Podłączyłeś go w ogóle? On nie jest bezprzewodowy.
Ręce opadły mu po ciele. “Oczywiście, że nie podłączyłeś” - pomyślał. Tak by właśnie odpowiedział, gdyby było go stać na jakikolwiek oczywisty przejaw negatywnych emocji wobec swoich rodziców.
- Tak, smacznego, wchodzę do biura, trzymaj się. - Po pożegnaniu z tatą, uśmiechnął się do sekretarki (z którą sypiał), a następnie do swojej asystentki (z którą sypia).
- No proszę, szefie, piękne malinki. - Skomentowała Mali. - Wchodzimy w poniedziałek rozluźnieni i zadowoleni jak widzę?
Caine obejrzał się krótko na Jennifer. Kiedy ta odwróciła wzrok pierwsza, on z uśmiechem wrócił spojrzeniem do sekretarki.
- Cóż, macedońska gościnność. - Po weryfikacji identyfikatora przeszedł przez szklane drzwi, jakie odgradzały jego biuro i resztę budynku dla dodatkowej ochrony. Choć on podszedł do asystentki przyjaźnie, ona nie wyglądała na specjalnie zadowoloną.
- Jenny, bierzemy nowego klienta. Będę cię prosił o utworzenie osobnej bazy danych na wszystko, co będzie związane z tą sprawą. Załatw też proszę dodatkowe szyfrowanie, rozumiesz?
Kobieta nie zareagowała, patrzyła tylko na niego intensywnie.
- Jennifer? - Caine uniósł brwi wyczekująco.
- Tak, proszę pana.
- Zapowiada się wspaniały tydzień. - Po tym komentarzu mężczyzna zniknął w swoim gabinecie. Miał tylko nadzieję, że z tego nie będzie żadnej afery.
Siedział już przy biurku i rozmasowywał obolałą głowę, kiedy drzwi do gabinetu otworzyły się. Miał nadzieję, że to aspiryna, miał jednak przeczucie, że jest to Jennifer.
- Caine. - Kobieta zatrzasnęła drzwi za sobą.
- Jennifer.
- Jak mogłeś przyjść do biura w ten sposób? Przecież wszyscy wiedzą, że…! Ze sobą sypiamy.
Asystentka ewidentnie była wściekła. W sumie jej się nie dziwił.
- Nie wiem, co mam ci powiedzieć. - Mężczyzna zaczął przeglądać szuflady swojego biurka w poszukiwaniu leków przeciwbólowych. Jennifer nie ustępowała.
- Przez takie akcje to zaczyna wyglądać, jakbym ja była jakąś zwykłą cizią.
“Nie wiem, jak mam ci to powiedzieć, ale…” - przeszło mu przez myśl. Nie odezwał się, ale milczenie w takim momencie również było dosyć wymowne. Kobieta obróciła się szybko i zasłoniła usta dłonią. Jej ramiona drżały lekko. Caine złapał się za mostek nosa, szczerze zniecierpliwiony już tą sytuacją.
- Jennifer, czy to może poczekać do wieczora? Jesteśmy teraz oboje w pracy - powiedział. Spojrzała na niego szklistymi oczami, jej usta rozwarły się lekko. Mężczyzna przyjrzał się jej, nieustępliwie wobec jej sarnich oczu.
- Nie za to ci płacę. - Zmrużył oczy, wypowiadając te słowa. Asystentka w drzwiach minęła się z recepcjonistką, która przyniosła jego aspirynę.
- Dziękuję ci bardzo. - Odebrał szklankę i spodek od kobiety.
- Czyżby zerwanie? - spytała Donna.
- Życie nie jest takie proste, niestety.
Otworzył przed sobą grafik i z rosnącym lękiem zaczął wyobrażać sobie, jak przearanżować go na potrzeby nowego klienta. Miał kilka opcji. Zrezygnować z wieczornych treningów i zyskać dodatkową godzinę po siedemnastej. Mógł zrezygnować z którejś ze swoich stałych współprac, ale wypowiedzenie tego typu kosztowałoby go kilka tygodni pracy na dwa projekty, w końcu oferował swoim partnerom okres wypowiedzenia.
Westchnął nerwowo, wypił na raz przygotowaną dla niego aspirynę.
Pozostawało również rozwiązanie w którym uszczuplał swoje życie rodzinne. W końcu dwa razy w tygodniu widział się z rodzicami, jeśli przeniósłby to na weekendy, albo ewentualnie zrezygnował z jednego spotkania to już miałby trochę więcej czasu.
No i był jeszcze Abel. Mający do niego w zasadzie nieprzerwany dostęp.
Ostatnimi czasy relacja braci nie była prosta. Młodszy z bratów Hammond dalej szukał wróżek w trawie i uganiał się za duchami po pustostanach, chociaż rodzice i Caine błagali go, żeby znalazł sobie normalną pracę i chociaż spróbował się ustatkować.
Relacji braci było teraz bliżej do czasów, kiedy kłócili się za młodu. Abel powtarzał wtedy, że Caine wolno wszystko, “bo jest starszy”. Tymczasem pozorna swoboda wypływała z konkretnych rzeczy, jakie Caine robił, na przykład nie bycie skończonym durniem. Abel stawiał się rodzicom gdzie się dało, w dodatku w ogóle nie wspierał ich pod kątem sprzątania, czy pracy. Starszy Hammond kupił dom rodzicom półtora roku temu i powstrzymywał się od wiary w tę całą “magię” właśnie dlatego, że na kimś się ta nieszczęsna familia musiała opierać.
- Witam pana. - Mężczyzna odebrał telefon i podniósł się znad biurka. Oparł się biodrami o blat, oczy wbił w swoje ukochane San Francisco i most Golden Gate.
- Czy nie za wcześnie? Nie, skądże, bardzo chętnie zajmę czymś teraz głowę - odpowiedział osobie w telefonie i uśmiechnął się, chociaż niemożliwe było dla klienta, żeby to zobaczył.
Wspomnienie studiów znowu nawiedziło mężczyznę, kiedy mijał całujących się w drzwiach klubu chłopców. Minął ich z uśmiechem i wszedł do miejscówki poza kolejką, po prostu płacąc ochroniarzowi na bramce.
- Caine? - Dziewczyna z którą się umówił podeszła do niego natychmiast. Zamrugał, widząc ją. Miała może dwadzieścia lat, w dodatku z naciskiem na: “może”. Uśmiechała się do niego i patrzyła wielkimi, sarnimi oczami z dołu.
- Proszę - powiedział, kręcąc głową i dystansując się od dziewczyny otwartą dłonią. - Słońce, ile ty masz lat?
Blondynka przestała się uśmiechać. Nawet mimo neonów, które świeciły wewnątrz klubu, widział, że się zarumieniła. Ewidentnie było jej wstyd.
- A to jest niby ważne? - obruszyła się niespodziewanie. - Masz się ze mną ruchać, czy prawić mi morały?
Mężczyzna uniósł brew z rozbawieniem. Zakrył usta wierzchem dłoni, nie chcąc jeszcze bardziej peszyć dziewczyny.
- Poza tym - Blondynka poklepała znacząco swój biustonosz. - Przyniosłam coś mocnego.
- Jak mocnego? - Caine wziął dziewczynę za rękę i ruszył w stronę drzwi wyjściowych.
- Wystarczająco.
W łazience, tuż przed wejściem, dziewczyna nasypała dwie linie z białego proszku , który przyniosła. Nie chowali się jednak w kabinie dlatego, że cokolwiek przyniosła, było nielegalne - po prostu Caine nie mógł sobie pozwolić na skandal. Mężczyzna przyjrzał się narkotykowi z zastanowieniem, nie trwało ono jednak dłużej, niż kilka sekund. Wyjął z kieszeni przygotowane wcześniej, pocięte słomki. Wspólnie wciągnęli proszek przygotowany na telefonie. Następnie opuścili klub i skierowali się do domu mężczyzny, ciągle już trzymając się za ręce.
- Mam nie mówić twojej mamie? - zapytał zaczepnie, kiedy zatrzymali się na przejściu. Dziewczyna tupnęła obcasami kilka razy i obraziła się z rozbawieniem.
- Z trumny niczego nie słychać, więc jej nie powiesz! - Kiedy mówiła, Caine pochylił się i pocałował ją miękko. Z początku zaskoczona, zaraz oddała gest i oparła się obiema dłońmi o jego klatę. Przysunął do siebie jej ciało, opierając jej dłoń na pupie.
Ludzie mijali ich, kiedy światło zmieniło kolor na zielony. Narkotyki i obce usta pomagały zapomnieć o wszystkim, nawet o otaczającym ich świecie. Kiedy się od siebie odsunęli, przestrzeń dookoła zdążyła już zacząć migotać. Każdy dotyk zdawał się elektryzujący, jakby iskry szły z dłoni dziewczyny po jego klatce piersiowej i bokach.
- Serio ćwiczysz, czy to wszczepy? - zapytała. W odpowiedzi ujął ją w kolanach i podniósł. Oparła mu dłonie na ramionach i pocałowała go, a on obrócił się dookoła. Wydawała się lekka jak piórko.
- Masz na imię Viola? - Podniósł na nią wzrok w końcu. Blondynka zdążyła już zacząć głaskać go po twarzy. Westchnęła, kiedy opuścił ją trochę niżej po swoim ciele. Jego ramiona dotykały nagiej skóry jej ud od momentu, w którym sukienka zawinęła się jej do góry.
- Tak. Nie pamiętasz? Dupku?
- Chcę wiedzieć, jak chcesz, żebym cię nazywał, młoda. W nocy możesz Viola, ale wyglądasz mi na… “Moją Dziewczynkę”? - To nie była prawda. Za nic w świecie nie pamiętał, jak na profilu jego randka miała napisane, że się nazywa. To znaczy, do teraz.
Kiedy opuścił ją na ziemię, przytuliła się do niego i wcisnęła mu twarz w pierś. Pogłaskał ją po włosach jedną dłonią, drugą wsunął sobie do kieszeni.
- Pasuje mi “Twoja Dziewczynka” - przyznała w końcu blondynka. Po chwili czułości znowu wzięli się za ręce i tym razem skorzystali z zielonego światła.
Kiedy dotarli do domu, a właściwie jednego z mieszkań Caine i mężczyzna miał już w dłoni kartę do otwierania drzwi, nagle się zatrzymał. Pod wejściem stała kobieta z czarnymi włosami, wyglądająca na niepewną w otoczeniu, w jakim się znalazła.
”Jennifer.”- Może pojedziemy do mojej głównej chaty? - zaproponował swojej towarzyszce, obracając się do niej gwałtownie. Teraz to ona uniosła brew z rozbawieniem.
- Nikt już nie mówi: “chata”.
- Jest tu… Jakby, moja dziewczyna? - skrzywił się i pokręcił głową z niedowierzaniem, kiedy to mówił. - I chcę się zwinąć, zanim…
- Caine. - Jennifer już szła w ich stronę. Mężczyzna załamał się szybko, po czym przywołał się do porządku, odrzucając włosy w charakterystycznym geście.
- Jenny - przywitał się. Ciemnowłosa nie wyglądała na zadowoloną. Caine postanowił, że będzie udawać, jakby wszystko było w najlepszym porządku.
- Poznaj Violę - powiedział i wypchnął młodą blondynkę delikatnie przed siebie. Jennifer zmierzyła ją wzrokiem. Widział, jak jej wzrok zatrzymuje się na nisko-budżetowych butach i sukience z amazona, jakie Viola miała na sobie. Sam to zauważył, po prostu nie zwrócił szczególnej uwagi.
- Co ty wyprawiasz? - zapytała go asystentka. Caine przetarł twarz dłonią, niezadowolony, że jego taktyka nie podziałała.
- Nie twoja sprawa, Jenny. Serwer postawiony? - zapytał, prowokująco unosząc głowę.
- Nie mów do mnie Jenny. - Brunetka zrobiła minę zranionego zwierzątka.
- Panno Davids.
- Davis.
- Mój point jest taki! - krzyknął niespodziewanie, płosząc obie kobiety w swoim towarzystwie. - Że mnie to nie obchodzi! A kręcenie się pod moim mieszkaniem tylko dlatego, że znasz adres, jest gorsze, niż desperacja!
- To może ja już pójdę? - Viola spróbowała się przebić, ale para nie zwróciła na nią uwagi. Dziewczyna ulotniła się więc bez pożegnania, kiedy współpracownicy patrzyli na siebie intensywnie.
- To co? - Caine w końcu odezwał się, przechylając głowę delikatnie w bok. - Wchodzisz zamiast niej?
- Jesteś obrzydliwy. - Jenny odsunęła się dwa kroki. Wzruszył ramionami i ruszył do mieszkania.
- Nie, to nie.
- Caine! - Kobieta oczywiście pobiegła za nim. Kiedy mijali ochroniarzy siedzących na dole, uśmiechnęli się oboje, a Hammond objął ją ramieniem w pasie, żeby nadać jakiś poważny status obecności kobiety w budynku. Nie odsunęła się.
Całowali się w windzie, a potem uprawiali seks. Po wszystkim nawet się przytulali, a mężczyzna to bawił się włosami swojej asystentki, to wodził palcem po jej nagich plecach.
- Wiesz Jenny, jestem po prostu zestresowany - powiedział, podświadomie w taki sposób, żeby nie przeprosić, ale osiągnąć taki skutek, jakby to zrobił.
- Wiem - odpowiedziała kobieta. W duszy Hammond zapiał z radości na tę wieść. To, jak bardzo nie chciało mu się angażować w konflikt z własną asystentką w tej chwili, było niepojęte dla osoby, która nigdy nie była w takiej sytuacji jak on.
- Trzeba coś na to poradzić - dodała. Caine zareagował afirmatywnie, ale tylko dlatego, że myślał, że to flirt. Tymczasem Jennifer okazała się mieć na myśli rozmowę o nim.
- Nie poradzisz sobie z taką ilością zobowiązań. - I to jeszcze brzmiało dobrze, ale niestety kontynuowała. - Może spróbujemy ci jakoś oczyścić kalendarz?
- Próbowałem - odparł, zgodnie zresztą z prawdą.
- Nie masz jakichś klientów z którymi współpracę warto zakończyć? Ten polityczny projekt będzie cię kosztować naprawdę dużo czasu, może przekazać część klientów innym piętrom, nie musisz wszystkiego robić sam.
- W umowie o współpracę jest zapis, że to ja wykonuję obowiązki marketingowe. Nie ma możliwości, żeby moi pracownicy zajęli się tymi klientami.
- Nawet tymi długoterminowymi?
- Zaproponuję im pomysł przeniesienia osi współpracy do Grega, albo Yuze, ale jeśli się nie zgodzą, będę musiał dalej albo rezygnować ze współpracy, albo zapierdalać.
- A ty nie rezygnujesz.
- A ja nie rezygnuję - potwierdził, obserwując jak kobieta podnosi się na łokciu, a jej czarne włosy opadają po plecach.
- A co z twoim bratem?
Caine poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku.
- Co z nim, Jennifer? - zapytał, na co rozmówczyni pogroziła mu palcem.
- O nie, znam ten ton. - Chociaż powiedziała to z uśmiechem, mężczyzna widział, że wycofała się trochę. Dla niego jednak w tym temacie było niewiele do żartów.
- Nie, naprawdę, pytam co z nim? Co miałaś na myśli?
- Caine, on wchodzi do biura, jakby był u siebie. Poświęcasz mu naprawdę dużo czasu. Wiesz, ile byś mógł dziennie zrobić, gdyby nie to?
- Okej, po pierwsze. - Caine podniósł się gwałtownie do siadu. - Od kiedy niby zajmujesz się moim grafikiem? No właśnie, a po drugie, nie jesteś i zaręczam, że nigdy nie będziesz w miejscu, żeby dyktować mi warunki relacji z moim bratem.
- Kiedy taka jest prawda, jeśli poświęciłbyś chociaż dzień na to, żeby do niego wydzwaniać jak się czuje i czy jeszcze się nie zabił w tej swojej głupiej pracy, miałbyś prawie wolną przestrzeń na relacje pracownicze!
- Wyliczasz mi teraz też czas z rodziną?
- Ale on cię wyzyskuje! - Kobieta też się podniosła. Jej mina wyrażała coś pomiędzy lękiem, a desperacją. Caine wciągnął powietrze powoli, przez nos, chcąc ocucić chociaż trochę swoją złość.
- Nic nie wiesz na jego temat.
- Wiem, że w rozpacz wpędza cię wizja odebrania od niego telefonu!
- Nic nie rozumiesz, jak zwykle.
- To mi wytłumacz!
- Nie będę tracić czasu na tłumaczenie czegoś lasce, która w ten sposób wypowiada się o moim bracie! - W końcu podniósł głos. Ubrał się w bieliznę i odsunął od kobiety. Ona poszła za nim. zasłaniając się pościelą.
- Przecież nie mówię nic złego o tobie, nie mówię, że źle coś robisz. - Nie można mówić jej, że nie próbowała, ale tłumaczenie było kompletnie nietrafione.
- Wyjdź - powiedział, kiedy próbowała złapać go za rękę. Cofnął ramię, założył oba na piersi. Patrzył na nią ze złością. Wycofała się o krok, ale nie ustępowała.
- Nie możesz mnie tak traktować! Ja bym wszystko dla ciebie zrobiła!
- Może to ty masz problem, a nie ja - odpowiedział jej pewnie.
- Przecież to jest patologiczne, że jesteście tak blisko, ja ci próbuję tylko pomóc!
- Powiedziałem, że masz wyjść. Trzeci raz nie będę powtarzać i po prostu wezwę ochronę.
- Nie zrobiłbyś tego.
- Nie? - Podniósł telefon z szafki nocnej. - Tylko zobacz.
Matka skierowała broń w górę, bez zastanowienia, na co Caine zareagował od razu, poprzez wyjęcie jej pistoletu z dłoni w delikatny sposób. Niby nie był naładowany, ale z bronią nigdy nie ma żartów, tym bardziej, kiedy tą miała władać starsza kobieta.
- To naprawdę piękny rewolwer - powiedziała kobieta z uśmiechem, obserwując, jak jej starszy syn zabezpiecza jej nową własność w przygotowanym do tego sejfie.
- To jest pistolet - Ojciec poprawił mamę.
- To bez różnicy. - Kobieta kompletnie się nie przejęła. Caine spojrzał na tatę, zastanawiając się, czy powinien wyprowadzać kobietę z błędu, ale kiedy ten machnął dłonią niefrasobliwie, potraktował to jak znak, żeby mimo wszystko się nie odzywać. Z westchnieniem ulgi usiadł w fotelu, Bitcoin wskoczył mu na kolana, wcześniej merdając ogonkiem radośnie.
- Cieszę się, że jesteście zabezpieczeni - powiedział Caine do rodziców, głaszcząc swojego psa po uszach. Ten zatupał nóżką po jego udach.
- Przecież po tym, co widziałam ostatnio w telewizji, to naprawdę nie dałoby się oka inaczej zmrużyć.
Mama nawiązywała do wydarzenia, które miało miejsce przedwczoraj i wszystkie portale informacyjne nie przestawały o nim trąbić. Kilkunastoletnia dziewczynka zabiła kilkadziesiąt dzieci i pracowników szkoły, żeby uniknąć kartkówki z chińskiego. Była oczywiście mutantem. Zdjęcia i nagrania z miejsca zbrodni były druzgocące, przerażała skala obrażeń na ciałach. Morderczyni musiała mieć jakąś moc wybuchów, ale personalia sprawczyni nie były znane. To pewnie dobrze, mogła mieć w końcu normalną rodzinę, która potępiała jej czyn. Oczywiście, teraz koniecznym będzie odbudowanie szkoły z podatków. Straszne, tym bardziej, że wszystkiego dałoby się uniknąć, gdyby dzieci takie jak ona były po prostu zamykane w ośrodkach, które leczyły by je z tego cholerstwa, jakim była mutacja. Oczywiście, że to ogromna tragedia, kiedy dziecko odbierane jest swoim opiekunom, ale przeciwwagą było odebranie kilkudziesięciu szarych ludzi od swoich rodzin, bo taka małoletnia nie mogła upilnować swojego “specjalnego” genu.
- Opowiadaj Caine, jak tam firma? - spytała matka, siadając na kanapie naprzeciwko niego. Mężczyzna wzruszył ramionami, nie krył jednak uśmiechu.
- Jak zwykle, prosperuje w najlepsze. Mamy nowego klienta, który…
- A ogarniesz mi synek tę kawiarkę? - przerwał mu ojciec. On wstał z fotela, zmuszając Bitcoina do tego samego. Uśmiech jednak nawet mu nie zadrżał.
- Oczywiście. Dalej nie działa? - spytał miękko, idąc do kuchni, ale na miejscu w którym ostatni raz widział urządzenie, teraz stał wazon z kwiatami.
- No nie działa, tylko ją człowiek przestawi i masz, popsute. Szkoda, że nie kupiłeś nam takiego, wiesz, porządnego ustrojstwa.
Caine podniósł się spod stołu, gdzie podłączył urządzenie do prądu. Po sekundzie rozległ się sygnał powitalny i ekspres przeszedł do funkcji autoczyszczenia.
- Była niepodłączona - powiedział Caine, teraz już trochę mniej się uśmiechając. - Wiesz, tato, to jest naprawdę dobry ekspres, czytałem masę opinii i…
- A weź. - Ojciec machnął ręką. - Ty kawy nie pijesz, to się nie znasz w ogóle.
- Tak no, jak prezent robić, to porządny. - Matka dołączyła się do rozmowy, mówiąc z salonu.
- Ale trzeba tylko podłączyć.
- Caine. - Tata użył tonu, którym sygnalizował, że koniec rozmowy. Chłopak uśmiechnął się, pokorą zabijając gorycz, jaką poczuł w sobie.
- Jasne. Przepraszam - powiedział, po czym razem z rodzicem wrócili do głównego pokoju, gdzie dalej czekała na nich mama. Bitcoin, jako, że był dramatycznie sprzedajny, siedział już kobiecie na kolanach i jadł chrupeczki.
- Przynajmniej przyjechałeś. Tyle chyba rodzice mogą oczekiwać od dziecka za tyle lat wychowania? Żeby co jakiś czas wpadło? - Ojciec oczywiście nawiązywał do Abla. Przejście do tematu najmłodszego Hammonda zajęło rodzicom dokładnie trzy tematy, od kiedy Caine wszedł do domu, który, swoją drogą, kupił rodzicom. Daleki był od wyliczania im czegokolwiek, ale czasami próbował przypominać sobie, że rodzice jednak coś tam mu zawdzięczają.
- Słońce, a naprawisz nam zlew? - wypaliła nagle matka.
- Zlew? - Caine nie zdołał jeszcze usiąść. Kobieta pokiwała głową z przekonaniem.
- Tak, mówiłam ci przez telefon.
- Nie mówiłaś, mamo. Jestem prosto z pracy i… - Chciał powiedzieć, że ma drogi garnitur i chciałby się chociaż przebrać, ale i tym razem mu przerwano.
- Oj, mówiłam ci, jeszcze poprzednio też ci mówiłam.
- Mogę po prostu zamówić hydraulika?
- Bez sensu - wciął się ojciec. - Dawaj, zajmie ci to chwilę.
- Jasne. Naprawić zlew.
Kiedy mężczyzna męczył się z zaworem zasysarki do resztek, który się zaciął, słuchał zwyczajowej litanii na temat syna marnotrawnego, jakim był Abel, zdaniem rodziców. Był to jeden z tematów, które starsi ludzie po prostu uwielbiali. Caine był przekonany, że opowiadali o tym komu się tylko dało. Znajomym ze sklepu, obsłudze sprzątającej, sąsiadom, obcym ludziom, którzy zapytali by ich o drogę.
- Wiesz, że on nadal nie poszedł do zwykłej pracy?
- Niemożliwe - skomentował Caine, nawet nie siląc się na zainteresowany ton. Wiedział to wszystko.
- Pisałam do tej jego dziewczyny i ona jest taka miła, marnuje się, niestety, chociaż może go naprawi, jakby miała na niego dobry wpływ to byłoby dobrze.
- Mhm. - Zasysarka znowu zaczęła pracować. Caine wytarł ręce w ręcznik, zaraz po umyciu ich dokładnie.
- Powiedz mu, żeby on coś zrobił w końcu, bo ze mną to on nie rozmawia.
- Powiem bez wątpienia. - Westchnął z poirytowaniem. Nie zamierzał wcale bratu nic takiego przekazywać.
- A co ty taki naburmuszony? - spytała matka, czuła na każdy wyraz emocji swojego dziecka.
- Wiesz co, martwię się pracą - skłamał szybko. - Zaczynam nowy projekt i nie wiem, kiedy znajdę na niego czas.
- Od czego są dopalacze. - Uśmiech ojca po tych słowach był dla mężczyzny widoczny nawet mimo tego, że starszy miał twarz zasłoniętą gazetą, a on był odwrócony w drugą stronę. Caine po prostu za dobrze znał ten przepełniony samozadowoleniem wyraz twarzy, jaki miał jego ojciec, kiedy wydawało mu się, że wpadł na świetny pomysł.
- Charles, ale dopalacze są niezdrowe.
- Oj tam. - Głowa domu machnęła ręką zamaszyście. - Ja mam kolegę, co brał te sklepowe i żyje. A jaki ma samochód! Nie wyobrażasz sobie.
Nieco znużony, starszy syn państwa Hammond przewiesił sobie marynarkę przez ramię i oparł się we framudze drzwi. Ojciec podniósł wzrok znad gazety i zmierzył syna wzrokiem od góry do dołu.
- Co? Już naprawione?
- Tak, tato.
- Mówiłem, że to będzie chwila.
- Oczywiście, miałeś rację.
- Dobry chłopiec.
Serce ścisnęło mu się na dźwięk tych słów. Dokładnie wyszkolony przez swoich rodziców, czekał tylko na to za każdym razem, kiedy się widzieli. Dla skali, na słowa i ton, jakiego użył ojciec, zareagował Caine, ale zareagował też Bitcoin.
Caine uprawiał właśnie jogging po przedmieściach San Francisco. Bitcoin biegał posłusznie koło niego, chociaż krótkie nóżki pieska średnio wyrabiały koło żyrafich kończyn mężczyzny. Kiedy wracały do niego emocje z minionego tygodnia, dodatkowo przyspieszał, co sprawiało, że kiedy zrobił chwilę przerwy, jego piesek był wybiegany za wszystkie czasy.
Jego telefon niespodziewanie rozdzwonił się. Nie brał na treningi służbowej komórki, żeby przypadkiem nie pracować w trakcie ćwiczeń, więc to musiał być ktoś z jego najbliższego kręgu.
“Pewnie Abel” - pomyślał, klikając guziczek na słuchawce, aby odebrać telefon.
- Cześć młody - przywitał się, rozgrzewając kostki.
-
Po pierwsze, spierdalaj - zareagował młodszy Hammond natychmiast, doprowadzając brata do śmiechu. -
Po drugie hej, a po trzecie, to czy masz teraz może siedemdziesiąt dolarów?- Wiesz, że mam - odparł Caine. Wiedział, że o to będzie chodziło, jeszcze zanim odebrał telefon.
-
A czy chcesz pożyczyć mi te siedemdziesiąt dolarów? Oddam przy wypłacie.- Zaraz ci zrobię przelew. - Caine uruchomił hologram komórki w zegarku i zaczął logować się do banku. Przerwał następnie chwilę milczenia, żartując, jak zwykle nie mogąc znieść ciszy. - Mam nadzieję, że nie na narkotyki.
Znów odpowiedziała mu cisza.
- Abel? To nie na narkotyki, prawda? - zapytał. Usłyszał i oczami wyobraźni zobaczył, jak Abel kalkuluje swoją odpowiedź, zastanawiając się, kiedy ma największe szanse na pieniądze.
-
Ej, pytam, czy mi pożyczysz pieniądze, nie proszę cię o spowiedź.- Nie mogę ci pożyczać na narkotyki, no coś ty. - Wezbrało w nim zdenerwowanie. Ostatnimi czasy miał z nim coraz większe problemy.
-
Nie chcesz, to nie pożyczaj. - Brat również wydawał się zdenerwowany. -
Ale jakbyś był taki mądry, to byś wiedział, że jak się daje pieniądze osobie w kryzysie bezdomności, to nie twoją odpowiedzialnością jest decydować, czy wydanie ich jest moralnie akceptowalne.- Jesteś bezdomny? - Złość Caine natychmiast przeszła w zmartwienie.
-
Co? Nie. Tyle wyciągnąłeś z tego, co powiedziałem?- Abel, jeśli jesteś bezdomny to powiedz, przecież mogę…
-
Mówi się w kryzysie bezdomności! I nie jestem w nim!- To o co chodziło z tym morałem? - spytał Caine, teraz nieco zmieszany.
-
Jesteś niemożliwy. - Abel westchnął znacząco do słuchawki. -
Pożyczysz, czy nie?- Pożyczę. - Starszy z braci pokręcił głową z niedowierzaniem. - Już zresztą finalizuję przelew.
-
Dzięki. - Abel pewnie rozłączył by się, ale Caine powstrzymał go szybko.
- Czekaj. Gdzie jesteś? Masz dzisiaj czas?
-
Jestem w Turcji.- Co - urwał Caine, kładąc dłoń na skroni, która zaczęła kłuć go niemiłosiernie. - Gdzie?
-
W języku, jakim posługuje się okupant, czyli Federacja Europy, w Ankarze. Ale tak naprawdę to jestem bliżej Bursy.- Ankara mi wystarczy. - Głowa pękała już Caine od tej rozmowy. - Co ty tam robisz?
-
Wiesz co, jestem akurat trochę zajęty, zadzwonię wieczorem, okej?- Ale to ty dzwonisz.
Młodszy Hammond rozłączył się.
- Widzisz, Bitcoin, jestem tak naprawdę ojcem i mam na utrzymaniu tego dzieciaka - powiedział Caine, schylając się i głaszcząc swojego pieska corgy. Ten położył się na boczku i merdał ogonem radośnie, tak długo, jak doznawał pieszczot. Człowiek drapał zwierzaka za uszami, po brzuchu, po nóżkach, które tak dzielnie biegały dzisiaj razem z nim po San Francisco.
- Caine? - Mężczyzna usłyszał za sobą kobiecy głos. Podniósł się z przykucu i odwrócił w stronę osoby mówiącej, ale zamurowało go, kiedy zobaczył koło siebie czarnooką piękność, z którą chodził jeszcze do gimnazjum.
- Angel - przywitał ją oszołomiony. - Hej. Co ty robisz w San Fran?
- Mieszkam? - Kobieta zaśmiała się wdzięcznie. - Od zawsze.
- No tak, kurczę. - Był absolutnie oczarowany. Angel była jego pierwszą i chyba ostatnią, prawdziwą miłością. Caine był w niej zakochany przez lata, od kiedy pierwszy raz ją zobaczył. To również ona złamała mu serce i wtedy obiecał sobie, że to będzie ostatni raz, kiedy to się stanie.
- Jak się masz? I co to za przystojniak? - Angel kucnęła i zaczęła głaskać Bitcoina. Ten miał prawdopodobnie głęboko gdzieś, kto go drapie, tak długo, jak ktokolwiek to robił.
- Mam się świetnie - skłamał, drapiąc się po karku i obserwując z góry mnogość warkoczyków, w które miała teraz splecione włosy. - Zaczynam nową współpracę w robocie i jestem całkiem podekscytowany.
- No proszę. Czyli zrobił się z ciebie poważny biznesmen? - zapytała kobieta, podnosząc się z gracją.
- Można tak powiedzieć - przyznał, kiedy podświadomość zmuszała go do obserwowania ruchów czarnoskórej, jakby był zahipnotyzowany. - A ty? Co robisz?
- A, wiesz co, można to nazwać pewnie freelancerką. - Odrzuciła włosy na plecy, po czym uśmiechnęła się do niego w sposób, który tylko ona potrafiła. - Chcesz się przejść? Może odprowadzisz mnie na przystanek?
Angel zdradziła go to kilkanaście lat temu. Byli razem przez prawie dwa lata, kiedy ona niespodziewanie przespała się z dziewczyną z równoległej klasy. Na następny dzień mówili o tym ju wszyscy jego znajomi. Upokorzenie, czy śmiech rówieśników były bolesne, kiedy był dzieckiem, ale teraz nie myślał o tym w takich kategoriach. Myślał o tym przede wszystkim jak o lekcji - nie angażować się. Uciekać, jeśli pojawią się uczucia. Gdyby nie to doświadczenie z Angel, prawdopodobnie nigdy nie osiągnąłby tego, co miał w tej chwili. Miałby stabilny domek z żoną, dziecko, przystrzyżony trawnik i zero ambicji. Tymczasem, jako, że nie dostał nigdy wyjaśnienia, czemu w zasadzie kobieta to zrobiła, musiał inaczej udowadniać sobie swoją wartość i nigdy już nie dać się zranić.
- Jasne - odpowiedział na propozycję odprowadzenia kobiety. - Z przyjemnością.
Kiedy szli chodnikiem przez przedmieścia, Caine czuł, jakby coś w nim topniało. Jakiś ciężar, który nosił w sobie i z którego przestał już sobie zdawać sprawę, odchodził, a może jakaś pustka, którą miał w sercu, zaczęła się zapełniać?
Wspominał czas, jaki razem z Angel spędzali w czasach gimnazjum. Wspomnienie ich pierwszego pocałunku, które stało się gorzkie przez lata gnieżdżenia się w zamkniętej na cztery spusty części umysłu mężczyzny, zyskało słodyczy. Mężczyzna czuł się prawie tak, jak po wzięciu jakichś klubowych prochów.
Opowiadali sobie naprzemiennie o swoich życiach tak długo, jak nie przyjechał autobus kobiety. Angel zatrzymała go, stając jedną nogą w nim, a drugą na chodniku.
- Caine, wyślij mi zaproszenie na którymś z komunikatorów, musimy się jeszcze zobaczyć!
- Jasne. - Odpowiedział, ciągle oczarowany.
- Poznasz moją córeczkę!
Kiedy drzwi autobusu zamknęły się, mężczyzna czuł, jakby jego serce uległo zmiażdżeniu. Słowo “córeczka” dzwoniło mu po czaszce mocniej, niż uderzała go migrena.
Na spotkaniu biznesowym obecni byli Caine i Jennifer z ich strony, oraz trójka mężczyzn ze strony kandydata na prezydenta, którego kampanię mieli tworzyć. Spotkali się w renomowanej knajpie, która serwowała przede wszystkim ramen. Marketingowiec zamówił sobie w związku z tym tylko dwie kanapki ryżowe, bo inaczej nie zmieściłby tego spotkania w diecie, tak jak nie wiedział, jak ma dopchnąć te polityczne harce w swoim grafiku.
- Po prostu nie jestem w stanie poświęcić tylu godzin tygodniowo na przestrzeni tygodnia - powiedział, stukając rysikiem w swój czytnik. Otwarta na nim była umowa, którą miał podpisać, ale wciąż omawiali warunki jej przyjęcia.
- Czy jedyną przeszkodą jest mnogość innych klientów i umowy pana z nimi wiążące? - zapytał ten sam koleś, z którym rozmawiał ponad tydzień temu w swoim gabinecie, kiedy ta nieszczęsna oferta w ogóle pojawiła się w jego zasięgu.
- Wie pan, to nie jest jedna przeszkoda, mówimy tu o trzech, może czterech przedsiębiorstwach z którymi współpracę trzeba będzie przerwać, a nie nastąpi to natychmiast ze względu na reputację mojej firmy i wiążące nas umowy.
- Czy rozmawiał pan już o przeniesieniu pana obowiązków do pana innych pracowników?
- Z większością, owszem - przyznał Caine, ciekaw tego, co powie klient.
- Jako pana partner jesteśmy w stanie pokryć wszystkie koszty, które ewentualnie mieliby ponieść pana klienci przez zmianę głowy marketingu.
Caine i Jennifer spojrzeli na siebie ukradkiem. Nie spodziewali się tak hojnej oferty, już wynagrodzenie, jakie oferował klient, było ogromne, a tego typu deklaracja świadczyła o ogromnej determinacji jego prawdopodobnego partnera.
- Jaki byłby warunek takiego zabezpieczenia? - spytał Hammond, mówiąc trochę przeciągle.
- Potrzebujemy, żeby był pan w Waszyngtonie.
Caine machnął brwiami i pochylił się w stronę klienta, jeszcze bardziej zaskoczony.
- Nie wiem, czy dobrze rozumiem, chce pan, żebym porzucił firmę i wyprowadził się do Waszyngtonu dla… Wygody?
- To nie wygoda, to potrzeba. - Klient pozostał nieustępliwy. - Oferujemy panu mieszkanie na miejscu i nie musi pan w żadnym wypadku porzucać firmy, ale silnie sugeruję, żeby zdecydować się na przekazanie zwierzchnictwa komuś ze swoich protegowanych.
Caine spojrzał na Jennifer. W myślach przywołał ich ostatnie spotkanie poza pracą, kiedy kobieta zachowała się tak histerycznie. Patrząc na swoją pseudo-partnerkę pomyślał od razu o Angel i o tym, jakie było prawdopodobieństwo spotkania jej znowu. Obejrzał się na widoczny z okna most Golden Gate i zastanowił się chwilę, przykładając rysik do ust.
- Zgoda - powiedział w końcu, zaskakując chyba wszystkich przy stole.
- Jest pan pewien, panie Hammond? - zapytała Jennifer. Mężczyzna w odpowiedzi wzruszył ramionami z uśmiechem.
- W końcu to polityka. Gdy gra toczy się o wysoką stawkę, to i wymagania stają się wysokie.
- Czyli po zaktualizowaniu umowy podpisze pan ją? I przeniesie się do Waszyngtonu, żeby prowadzić kampanię mojego klienta?
- Tak właśnie będzie, proszę pana. Zaraz po tym, jak moi prawnicy sprawdzą umowę, oczywiście.
- Oczywiście.
- W takim razie wydaje mi się, że mamy umowę.
Obaj mężczyźni wstali i uścisnęli sobie dłonie, uśmiechając się i chociaż dla Caine była to przede wszystkim droga ucieczki z San Fran, w oczach swojego partnera widział ogromną pasję i zacięcie.
Gdy wychodzili z restauracji i pożegnali się, marketingowiec poklepał Jennifer po ramieniu.
- W takim razie myślę, że dostałaś awans - powiedział z szerokim uśmiechem, którego ona nie odwzajemniła. Cofnął rękę z rozbawieniem.
- Co, za wcześnie? Jesteś obrażona?
- Nie jestem obrażona - zaprzeczyła natychmiast. - Naprawdę wyprowadzasz się z miasta. Przecież to jest jakaś ewidentna ucieczka.
- Okej, ale przecież będziemy się widywać - powiedział z pocieszającym uśmiechem. Kobieta trochę przyspieszyła kroku, co Caine zrzucił na stres w jakim była.
- Ja nawet nie wiem, czy chcę zarządzać tutaj, a nie jechać z tobą.
“O nie” - pomyślał mężczyzna i chwycił kobietę za dłonie subtelnie.
- Jennifer - powiedział z przekonaniem, próbując złapać jej spojrzenie. - Ale ja nie mogę zostawić firmy nikomu innemu. Przecież to z tobą pracowałem przez te wszystkie dni to ty wiesz, w jakim kierunku chcę, żeby szła marka. Przecież to wszystko, co mamy, zdobyliśmy razem.
Kobieta w końcu na niego spojrzała. Uśmiechnął się szerzej i ujął jej twarz jedną dłonią.
- Nie wiem, jak poradzę sobie bez ciebie, ale poradzę, a San Francisco upadnie, jeśli nie będzie zarządzać nim ktoś z głową taką, jak twoja.
Wydawała się to łapać.
- Potrzebuję cię. - Tymi słowami wytoczył ciężkie działa i zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy zobaczył łzy w oczach kobiety, zdał sobie sprawę, że już wygrał.
- Dobrze. Mogę to zrobić - powiedziała, a on pocałował ją delikatnie. Kiedy cofnął głowę, uśmiechał się już szczerze.
- Grzeczna dziewczynka.